poniedziałek, 30 listopada 2015

Rozdział 30 (ostatni) - Do trzech razy sztuka...

Przeczytajcie przerażająco ważną notatkę pod rozdziałem :D

10 miesięcy później

Cindy

-Powiedz tata - mruknął, podrygując kolanem, na którym siedziała podtrzymywana przez niego dziewczynka.
Mała milczy.
-No, powiedz tata, szkrabie - ponowił próbę, zniecierpliwiony.
A ona wciąż milczała.
-Uparta bestia - poddał się po paru próbach.
-Dziwisz się? - zachichotałam. - Ona ma dopiero, dwa miesiące, a ty oczekujesz, że zacznie recytować wiersze.
-Wcale nie. Chcę ją tylko nauczyć prostego słowa, żeby wiedziała, co krzyczeć, gdy narobi w pampersa.
-Doprawdy? - Uniosłam wysoko brwi, wygięły się w dwa łuki po środku czoła. - Nie zauważyłam, żebyś palił się do przewijania. A poza tym, jej pierwszym słowem i tak będzie mama.
-Chciałabyś.
Wstaliśmy z ławki, gdzieś w centrum miejskiego parku. Słońce przygrzewało, ale jako młoda mama, pełna obaw i niepewności, wolałam ubrać moje słoneczko za ciepło, niż gdyby miał zmarznąć jej nosek czy choćby opuszka palca.
Urodziłam przed dwoma miesiącami  i dzięki opiekuńczości i trosce Jasona, bez przeszkód, pomału dochodziłam do siebie.  Radość była wielka. Wylane, słodkie łzy i nieprzerwane uśmiechy po każdym spojrzeniu na małą Rosie. Nasze własne kilka kilo szczęścia.
Jason włożył dzieciątko do wózka, naciągnął na jej czółko czapkę i przykrył polarowym kocem pod szyję. Jeśli on zostałby nazwany złym ojcem, nie ma na świecie dobrego. Z jaką pasją zajmował się Rosie. Jak na nią patrzył. A jak ostrożnie brał na ręce. "Nieumyślnie zrobię jej krzywdę", mówił i traktował Rosie jak jajko, a przecież ona wykluła się  już przed dwoma miesiącami.
-Tak na nią patrzę i wiesz, co myślę? - przerwał ciszę. Ruszyliśmy powoli wąską, parkową alejką. - Faceci będą się o nią zabijać. Chyba zainwestuję w spluwę, żeby odstraszać niechcianych kandydatów.
-Spokojnie. - Pogładziłam go po ramieniu. - Masz jeszcze piętnaście lat, zanim Rosie zacznie chodzić na randki. Pomyśl raczej, co zrobisz, gdy poprosi cię o zgodę na pierwszy tatuaż w wieku dziesięciu lat.
-Pozwolę jej - stwierdził, gdy minęliśmy parę zakochanych dzieciaków. Oboje z Jasonem podążyliśmy za nimi wzrokiem. Kiedyś z takim chłopcem przyłapiemy Rosie. Już chciałabym wiedzieć, czy Jason zaakceptuje pierwsze miłości córeczki, czy rzeczywiście zakasa rękawy i przemówi chłopakowi do rozsądku pięściami.
-Chyba nie mówisz poważnie. - Przystanęłam. - Tatuaż w wieku dziesięciu lat?
-Będę wyluzowanym ojcem.
-Pewnie - parsknęłam. - Tak wyluzowanym, że już teraz snujesz plany powystrzelania chłopaków Rosie jak kaczki.
-To inna sprawa. - Pchnął mocniej wózek, bo koła najechały na krawężnik i zatrzymały się. Mocował się chwilę, aż w końcu zboczyliśmy z parkowej alejki na chodnik w stronę centrum. - Będę wyluzowanym tatą, który jednocześnie dba o serce córki i nie pozwoli, by jakiś gówniarz je złamał.
-Pogratuluję ci, jeśli złapiesz z Rosie taki kontakt, by za kilkanaście lat opowiadała ci o najprzystojniejszych chłopakach z klasy.
-Tak będzie, przekonasz się.
Jason objął mnie silnym ramieniem. Wtuliłam się w jego bok i teraz naprawdę wyglądaliśmy jak pełna, szczęśliwa rodzina, której nic nie stało na przeszkodzie. Załatwiłam sprawy z przeszłości, w międzyczasie rozwiodłam się również z Ryanem. Do spokoju duszy brakowało jeszcze tylko jednego - wyniku badań DNA. Na samą myśl o nich drżały mi dłonie.
I najważniejsze - zostaliśmy w LA. Do Londynu nie było nam spieszno. Nawet Jason przywykł do wysokich temperatur i nieustannie palącego słońca.
-Rosie patrzy na nas tak, jakby wiedziała, że się kochamy - niespodziewanie odezwał się Jason.
Wzruszył mnie. Jego głos pełen był ciepła i uczucia.
-Ona to widzi. I czuje. Spójrz. - Pocałowałam Jasona w usta, chwilę przeciągnęłam muśnięcie, a po zakończeniu oboje spojrzeliśmy na Rosie w wózku. Uśmiechała się od ucha do ucha.
-Demoralizujesz nam dziecko, Cindy. Od pierwszych dni uczy się zachowań pełnych seksu, erotyzmu i...
Został zaatakowany kolejnym pocałunkiem, bardziej namiętnym i dłuższym. Niezaprzeczalnie dłuższym, bo w międzyczasie Rosie zaczęła się niecierpliwić i niezrozumiale mamrotać pod nosem słowa, które nie brzmiały ani jak mama, ani tata.
-Zanim dorośnie i dojrzeje do tego, by zrozumieć, dlaczego jej mamusia krzyczy po nocach, zdąży zdemoralizować się wystarczająco.
-Trzeba będzie wstawić dźwiękoszczelne ściany i drzwi - stwierdził i był na tyle poważny, że gdybym go nie znała, nie wiedziałabym, że żartuje.
-U niej czy u nas? - podchwyciłam temat. Opuszką palca zbadałam drogę od jego ucha, przez szczękę, do podbródka. Zarost dodawał mu dziesięć punktów w skali zajebistości, a i tak pod nim rozpościerała się ogromna przepaść. Nie miał sobie równych.
-Zdecydowanie u niej, gdybyśmy mieli kiedyś ochotę wyjść poza sypialnię.
A Rosie patrzyła na nas tak, jakby doskonale rozumiała każde słowo, co do jednego. Patrzy tak i myśli, jak bardzo zboczonych ma rodziców. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć jedno - jestem młoda, a mężczyzna, przy którym budzę się każdego ranka i zasypiam wieczorami, jest najseksowniejszym facetem na ziemi. To wystarczający powód.
-Czy my musimy rozmawiać o seksie na środku ulicy, w centrum miasta? - parsknęłam, zwracając na siebie uwagę kilkorga przechodniów. Jeden z nich poczuł się nawet zniesmaczony.
-Kotuś, a kto rozpoczął ten temat? Kto mówił o krzykach w sypialni? - Kretyn celowo uniósł głos. Spłoszył roztrzęsioną staruszkę i kilkuletnią dziewczynkę. Spojrzała na nas jak na kosmitów. Nie miałam jej tego za złe. Co innego mogła pomyśleć?
-Och, zamknij się.
-Czyżbym wyczuł nawrót ciążowych humorków? - ponowił. Podczas ciąży nasłuchałam się wystarczająco złośliwości. I on pewnie też. Na swoje usprawiedliwienie (znów) miałam niemiłosiernie drgający poziom hormonów. Paskudna sprawa.
Sygnalizacja świetlna jakby zmówiła się przeciwko nam. Zielone ustępowało miejsca czerwonemu akurat w momencie, w którym zbliżaliśmy się do pasów. Na każdym postoju Jason skradał z moich ust pełnego słodyczy buziaka. To bujda, że po ciąży i całym stresie relacje podupadają. Nasza wzrosła na sile. Przeszliśmy obok sklepu z przeróżnymi, śmiesznymi gadżetami. Kupiłam w nim koszulkę z napisem "Najwspanialszy tata na świecie". Jason otrzymał ją kilka dni po porodzie, choć tak naprawdę przejął wszelkie obowiązki kobiety i od pełnoprawnej matki dzielił go tylko brak piersi, którą mógłby karmić. Potem przyspieszyliśmy, by choć raz zdążyć na zielone światło i zgadnijcie co - nie zdążyliśmy. W nagrodę otrzymałam buziaka. Może te czerwone światła nie są znowu takie złe.
Rosie zaczęła cicho marudzić - zapowiedziana oznaka nadchodzącego płaczu. Zawczasu Jason wziął ją na ręce i popychał uchwyt wózka brzuchem. Tylko co jakiś czas skręcał koła wolną dłonią.
-Nasze małe maleństwo zgłodniało. Co prawda tatuś też, ale najpierw pozwoli sobie podejrzeć, jak mamusia karmi maluszka.
-Moje oba dzieciątka - przerwałam wraz z pocałunkiem na czółku Rosie, później na czole Jasona - będą musiały jeszcze chwilkę poczekać. Mamusia musi coś po drodze załatwić, a w tym czasie moje dwa słoneczka wrócą do domu i ugotują obiad dla mamusi, bez której nie przeżyliby nawet dnia.
Justin spojrzał na mnie pytająco. Skinęłam niepewnie głową i oboje zrozumieliśmy się bez słów. Przed popołudniowym spacerem otrzymałam telefon z laboratorium. Wyniki badań DNA są już do odbioru, a poziom stresu w moim organizmie przekroczył dopuszczalną normę.
-Boisz się? - spytał, zanim skręciłam w boczną uliczkę szpitalną. Dlaczego szpitalną? Rzecz jasna, prowadziła do szpitala, jednego z największych w centrum, z najwyższą skutecznością działania.
-Nie mam czego - odparłam stanowczo. - Nie mam wątpliwości, kto jest ojcem mojego słoneczka.
A prawda była taka, że pewności nie miałam. Nadal pozostawało trzech kandydatów i ogromna obawa.
Pożegnałam się z Jasonem i ruszyłam ulicą pomiędzy ciągiem wysokich biurowców. Chciałam mieć ten moment za sobą, a jednocześnie odwlekałabym go w nieskończoność. Prawdę powiedziawszy, mi nie przeszkadzała niewiedza. To Jason dociekał, a ja, obiecując mu wcześniej, że nie mam wątpliwości co do jego ojcostwa, zgodziłam się bez zawahania (bez zawahania zewnętrznego, bo wewnętrzne było i nadal jest).
Sprawnie ominęłam karetkę, która z piskiem opon zahamowała na podjeździe przed szklanymi, rozsuwanymi drzwiami. Szpitalna poczekalnia przepełniona była i chorymi, i symulantami. Całe szczęście nie musiałam czekać w kolejce do recepcji. Zbiegłam po stromych schodach w otchłań piwnicy, gdzie równomiernie po obu stronach korytarza zostały rozmieszczone cztery pomieszczenia laboratoryjne. Trzy ostatnie - naukowe, za to pierwsze służbowe, rodzajem przypominające biuro. Zapukałam w dyktę pierwszych drzwi po lewej. Były uchylone. Wystarczyło więc pchnąć je lekko i przed oczami pojawiało się biurko zawalone stosem segregatorów. Znad niego wystawała tylko blond czupryna, roztrzepana i niesubordynowana.
-Dzień dobry - przywitałam się.
Postać za biurkiem zastygła, później szybko przerzuciła część klaserów na podłogę i oto rozwiązała się zagadka płci. Mężczyzna po trzydziestce w śmiesznych, kolorowych okularach z szerokimi oprawkami, w białym fartuchu poplamionym dzisiejszą kawą i w dwóch różnych skarpetkach (typ naukowcy-pasjonata), uśmiechnął się szeroko. Miał tak pogodny wyraz twarzy, jakby cieszył się na widok każdego nowo przybyłego człowieka - kobieta, mężczyzna, starzec czy młody, bez znaczenia. Wstał zza biurka, stos papierów zsunął się z jego kolan, a potem spłynął w dół wieży segregatorów.
-Witam panienkę - odpowiedział uprzejmie. Zyskałam pewność, że był jakby nie z tego świata, trochę oderwany od rzeczywistości, a trochę papierkowa robota przywracała mu zdrowy rozsądek. Jak mówiłam, typ naukowca, który myli środę z sobotą i pomidora z ogórkiem, za to wie wszystko o chromosomach i cząsteczkach molekularnych. - W czym mogę pomóc?
-Przyszłam odebrać wyniki badań DNA, chodzi o ustalenie ojcostwa. Na nazwisko Blake. Cindy Blake.
Mężczyzna otworzył drzwiczki szafki w biurku i przekopał stos podpisanych kopert. W końcu wydobył dwie, z tym samym nazwiskiem, ale innym imieniem. Najwyraźniej zwróciło to jego uwagę, bo porównywał nazwisko na wszelkie możliwe sposoby. Odpuścił, nie dopytywał i po prostu oddał mi koperty, życząc miłego dnia.
Usiadłam na plastikowym krześle na opustoszałym korytarzu. Wygodą nie grzeszyło, ale nie miałam siły dalej iść. Wbrew temu, co powiedziałam Jasonowi, nie tylko jego poddałam badaniu. W domu, który przez lata należał do Justina, znalazłam wystarczająco wiele jego śladów genetycznych. Gdybym tak uważniej poszperała, znalazłabym nawet plamę spermy, tak sądzę. Do tych porządnych nie należał nigdy. Jason stwierdził, że jeśli on nie miałby okazać się ojcem, nie chce wiedzieć, który z dwóch pozostałych kandydatów jest tatą Rosie. Ale mnie sumienie podkusiło i dlatego zamiast jednej koperty, trzymałam teraz dwie. Trzymałam w rękach całą prawdę i jednocześnie największą niepewność, z jaką przyszło mi się zmierzyć.
Odkleiłam powoli kopertę z wynikami Jasona. Mimowolnie zacisnęłam pięści w nadziei i oczekiwaniu. Wysunęłam z papieru kartkę zgiętą w połowie. Stres narastał. Od tego jednego wyniku zależało całe moje życie. Rozłożyłam papier, wygładziłam i po ostatnim oddechu musiałam zmierzyć się z rzeczywistością. Utkwiłam więc wzrok w drobnym maczku i odpłynęłam w tekście naukowej lektury.
Niezgodność.
Cholerna niezgodność.
Wyniki badań nie pozostawiły wątpliwości - Jason nie był ojcem Rosie. Nie był ojcem dziecka, które pokochał mocniej, niż jakikolwiek ojciec pokochał swoje rodzone dziecko.
Gwałtownie rozerwałam drugą kopertę, Justina. Drżały mi dłonie i dlatego rozłożenie kartki zajęło dłuższą chwilę. 
Zgodność
Tym razem pieprzona zgodność.
Justin niezaprzeczalnie, bo na 99,9%, był ojcem małej Rosie. Ojcem mojego słoneczka.
Zalana łzami, wbiegłam po schodach wprost w tłum w głównym holu. Wydostałam się ze szpitala, choć tu łzy nie dziwiły już nikogo. Może chłód by mnie uspokoił, ale jak na złość gorąco było jak w piekle (a do piekła w swoim krótkim życiu zabłądziłam). Trzymałam w dłoniach wyniki badań i nadal nie wierzyłam. Sprawdzałam kilkukrotnie. Za każdym razem było to samo - pozytywny wynik znajdowałam w kopercie podpisanej imieniem Justina. Głupi świstek papieru, a zrujnował mi połowę życia. Chciałam być szczęśliwa jak nigdy dotąd, Rosie połączyła mnie z Jasonem i dała nam szansę na życie w miłości. A teraz nowoczesna technologia i badania genetyczne zniszczyły wszystko, wszystkie plany i pragnienia.
Mój smutek był niczym. Dbałam tylko o szczęście Jasona. Dlatego pod wpływem impulsu przemieniłam kartki. Pozytywny wynik włożyłam do koperty Jasona, a negatywny do Justina. Tę drugą zgięłam na kilka części i schowałam do wewnętrznej kieszeni torebki, gdzie ja sama nieczęsto się zapuszczałam. Połknęłam też dwie ziołowe tabletki na uspokojenie. Gdyby Jason zobaczył mnie w takim stanie, przeczytałby moje emocje jak z otwartej księgi. A tego nie chciałam.
Szybkim krokiem przemierzyłam dwie dzielnice, jedną handlową, drugą przepełnioną domkami jednorodzinnymi. Stanęłam na końcu, nasz dom był jednym z ostatnich i dzięki temu spacery były dłuższe. Upewniłam się jeszcze, że otarłam łzy. Makijażu nie rozmazałam, wcale go bowiem nie miałam. Ochłonęłam, szybki marsz znacznie pomógł. Weszłam do przedpokoju i ściągnęłam buty, a z kuchni przywitał mnie dziecięcy śmiech i zapach pomidorowego sosu. Jason ugotował spaghetti - jego specjalność i jednocześnie jedyne danie poza naleśnikami i jajecznicą, które potrafił własnoręcznie przyrządzić.
-Czy moje dwa kochane misie gotują? - Głęboko zaciągnęłam się zapachem i uśmiechnęłam. Grunt to zachowywać pozory, a nikt nie doszuka się w oczach odchylenia od normy.
-Jeden miś gotuje - mruknął, przerzucając ścierkę upapraną sosem przez ramię - a drugi miś się uczy i ślini kolejną pieluszkę.
-Czyli wszystko na swoim miejscu.
-Nie na swoim. - Wydął wargę. - Nie pogardziłbym pomocą. Mieszanie sosu i makaronu w jednym i tym samym momencie to nie zadanie dla mnie. Już coś pewnie przypaliłem.
-I tak idzie ci całkiem nieźle. Większość facetów ma problemy z zagotowaniem wody w czajniku elektrycznym.
Jason wytarł dłonie (wspominałam, że są męskie, duże i sprawiają wiele przyjemności?) w ścierkę. Podszedł do mnie, przytulił delikatnie i tak, w tej chwili wszystko było na swoim miejscu. Oprócz tego, że przytulał mnie z miłością, traktował mnie jak pełnoprawną, pełnowartościową kobietę. Przy nim nigdy nie zwątpiłam w swoją kobiecość, nawet gdy chodziłam z brzuchem wielkim jak balon.
-Odebrałaś wyniki? - spytał cicho, jakby bał się, że usłyszy go Rosie. Wbrew pozorom, może rozumieć więcej, niż nam się zdaje.
Tak - szepnęłam. Otworzyłam główną kieszeń torebki i ostrożnie wyjęłam kopertę, nie chciałam zagiąć choćby jednego rogu. - Jesteś ojcem, Jason - powiedziałam przez łzy. I nie byłam już pewna, czy to łzy radości, czy smutku z powodu perfidnego oszustwa.
Jason szybko otworzył kopertę (prawie tak szybko jak ja tę drugą, z wynikami Justina). Jego usta powoli rozciągały się w uśmiechu, a gdy wszystko do niego dotarło (prostując, całe to kłamstwo), upuścił wyniki badań, porwał mnie w ramiona i kilka razy okręcił wokół własnej osi. Taką radość na mnie przelewał, tak się cieszył, tak promieniował. Kim bym była, gdybym zaprzepaściła jego szczęście? 
Dlatego milczałam. Milczałam dla dobra Jasona i nie zdawałam sobie sprawy, że do mojego worka zwanego życiem, los wrzuci jeszcze Justina. Bo ja i on to nie przeszłość. To dopiero nowa, nierozpoczęta historia z początku ostatniego rozdziału.





(*) - nie wiem, jak to jest z takimi badaniu w przypadku bliźniaków, ale na potrzeby ff załóżmy, że jest prawidłowo :)




~*~


Ach, byłoby mi przykro, gdybym musiała napisać, że kończymy to opowiadanie, a tymczasem kończymy tylko drugą część, bo przed nami trzecia (i już ostatnia). Chciałam podziękować wszystkim, którzy przeczytali Getting Closer. Powiem Wam, że każdy rozdział pisało mi się dobrze i lekko, a ten, ostatni, napisałam raptem w kilka godzin. Dostałam porządnego kopa (osoby z aska wiedzą, o czym mówię) i postarałam się też napisać go troszkę luźniej. Tak więc by nie zanudzać, jeszcze raz dziękuję wszystkim za dotarcie do końca tej części, w szczególności tym, którzy nie zajrzą już do trzeciej części. Mimo to mam nadzieję, że sporo z Was przeżyje ze mną również Third time lucky :)
ROZPOCZĘCIE TRZECIEJ CZĘŚCI - 1 STYCZNIA, CZYLI JUŻ ZA MIESIĄC!
Informacja bez wątpienia pojawi się tutaj, na pozostałych blogach i również na asku. A tymczasem chciałabym prosić każdego z Was o ostatni już komentarz na Getting closer. Chociaż sama nigdy nie byłam przekonana co do kolejnych części ff, odpowiedzcie mi na pytanie - było warto przeczytać? Czekam na Wasze opinię, dziękuję i widzimy się wraz z początkiem stycznia w trzeciej części :)

wtorek, 24 listopada 2015

Rozdział 29 - Jeden świat, dwa istnienia...

Rozdział dedykowany Kasi z okazji imienin <3

Jason 

Los Angeles - słynne ze sporego odsetka kobiet w bikini i całonocnych imprez na plaży, syto zakrapianych alkoholem - przestało być dla mnie zagadką po półgodzinnym spacerze pomiędzy rzędem szklanych biurowców rozgrzanych kalifornijskim słońcem. Tylko zapach mi przeszkadzał. W Londynie unosił się smród skraplanych z deszczem spalin. Tutaj powietrze było duszące, a ubrania kleiły się do skóry na plecach i brzuchu. Porozmawiam z Cindy, zapakuję ją do walizki i razem wrócimy do Londynu - może to żaden raj, ale przynajmniej chłodniej niż tu. Miałem wrażenie jakby parujące opary asfaltu osiadały na moich płucach przy każdym wdechu.
Po zjedzeniu dużej porcji frytek (te jedne smakowały tu lepiej niż gdziekolwiek), otworzyłem notatki w telefonie i ślęczałem nad nimi jak w liceum nad pierwszym lepszym wypracowaniem. Wpisałem nazwę osiedlowej ulicy w wyszukiwarkę. Przyjazna, czerwona linia był tak miła, że w internetowych mapach wyznaczyła drogę spod McDonalda pod same drzwi rodzinnego domu Justina. Trzy kilometry przez osiedla jednorodzinnych domów. Poprawiłem na ramieniu pasek sportowej torby, poskręcany wbijał się w bark. Ruszyłem w głąb stolicy plażowych imprez pełen optymizmu. Od trzech godzin nie dogoniło mnie wyobrażenie Cindy i Justina w łóżku. Robię postępy. Oby tak dalej.
Może powinienem kupić matce kwiaty? Ale z drugiej strony nie wiem, jakie lubi. A może ma uczulenie. Zrezygnowałem więc z pachnących badyli i kolejne kwiaciarnie na drodze mijałem niewzruszony. Tylko raz miałem zawahanie. Przy jednej z witryn stała młoda kobieta z koszem pełnym czerwonych róż. Gdybym tak dał je wszystkie Cindy. Chociaż za co ja mam obdarowywać ją kwiatami? To nie ona oczekuje przeprosin. Nie mam za co przepraszać. Przyjechałem, by przeprosiny usłyszeć.
Ulica, na której mieszkała część mojej rodziny, położona była w spokojnej, słonecznej dzielnicy. Szum samolotowych silników z lotniska ledwie dobiegał. Jeden dom przypominał każdy kolejny. Równo przystrzyżony ogród (każdy utrzymywany w podobnej kompozycji, jakby jeden ogrodnik doglądał całego osiedla). Na podjazdach samochód, nie bogaty i nie tani. Mieścił się w granicach ceny przeciętnej, ale był wszędzie. Szczęśliwe rodziny żegnały się w progach, inne dopiero witały. Dzieciaki, które ledwie odrosły od ziemi, wpadały w otwarte ramiona ojców powracających z pracy, później ci sami mężowie całowali policzek żon, rzadziej usta. Asfalt równy, przytrzymywany wysokim krawężnikiem, a chodnik wyłożony kostką. Brakowało tylko zapachu babcinych wypieków, żebym mógł okrzyknąć osiedle na wschód od lotniska książkowym wzorem współżycia rodziny.
-Siedemnaście, osiemnaście - wyliczałem numery domów, dążąc do dwudziestego czwartego. Parzyste budynki stały po prawej, nieparzyste po lewej. - Dziewiętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia jeden...
-Justin? - przerwał mi obcy, męski, ale stosunkowo młody głos. - Chłopie, tyle lat cię nie widziałem.
Młody facet, blondyn z grzywką, zrezygnował z wejścia do samochodu i zawrócił w ostatniej chwili. Bez wątpienia mówił do mnie. Która to już osoba myli mnie z moim odbiciem w krzywym zwierciadle? Och, straciłem rachubę.
-Musimy to koniecznie nadrobić. Zostajesz w LA kilka dni? Może piwo wieczorem?
Wahałem się przez moment, a że nie miałem ochoty na bezsensowne tłumaczenia, przytaknąłem gorliwie.
-Tak, pewnie. - Klepnąłem go w ramię. Zauważyłem, że Justin nadużywał tego gestu.- Trzeba powspominać stare, dobre czasy. - Brnąc w to głębiej, miałem nadzieję, że Justin nie narobił sobie wrogów.
-Mamy co wspominać, mamy. Pamiętasz jeszcze tę rudą z imprezy w Las Vegas?
-Och, stary, takich rzeczy się nie zapomina. - Grałem jak w najlepszym teatrze na żywo. W rzeczywistości nie miałem pojęcia, o czym oboje rozmawiamy. A prawda jest taka, że poznałem w życiu dwie rude i obie były fałszywe.
-Jesteśmy umówieni. Wybacz mi, spieszę się do roboty. Do zobaczenia.
-Tak - potwierdziłem z suchym entuzjazmem. Blondyn odwrócił się i na moje usta mógł wpłynąć swobodny grymas. - Wiesz, gdzie mnie szukać, kolego, którego nie znam nawet pierwszej litery imienia.
Następnym przystankiem był podjazd przed domem z numerem dwadzieścia cztery - tym właściwym. Ukradkiem spojrzałem w okno, firanka nie poruszyła się. Oby tylko mieszkanie nie zionęło pustką. Spacerowałem w tej duchocie wystarczająco długo. Raz jeszcze poprawiłem torbę i wreszcie zapukałem zaciśniętymi kostkami w drzwi (a przyznam, że miałem moment zawahania). Zastanawiałem się, kto otworzy drzwi. Czy matka, czy siostra, czy może ojczym Justina. Niecierpliwiłem się, przez długi czas nie dostałem odzewu. Dopiero po męczącej chwili oczekiwania szybkie kroki dobiegły do drzwi, czyjaś dłoń chwyciła klamkę i ujrzałem młodą, piękną dziewczynę w krótkich, dresowych spodenkach i włosach związanych w wysokiego kucyka. Uśmiech miała serdeczny. Kształt jej ust zmienił się diametralnie po zmierzeniu mnie podekscytowanym spojrzeniem od stóp po czubek głowy. Jej dłoń wystrzeliła do rozchylonych ust. Och, Boże, była piękna.
-Nie chciałabym się zbłaźnić, nazywając cię Justinem - zaczęła cicho. Była ledwo zauważalnie skrępowana. 
-Chociaż ty jedna - zachichotałem. Wystawiłem do dziewczyny dłoń. - Jestem Jason. O ile zostałem dobrze poinformowany, twój brat, ten przystojniejszy i mimo wszystko bardziej normalny. 
- I wyszczekany jak Justin. - Przewróciła oczyma. - Jazzy.
-Miło mi panią poznać. - Uścisnąłem drobną dłoń. Wszedłem do przedpokoju po wyraźnym geście szatynki.
-Justin wspominał, że przylecisz, ale nie sądziłam, że tak szybko.
-Byłem przy nim, gdy z tobą rozmawiał. Powiem szczerze, że jeszcze wczoraj przylot do Los Angeles wydawał mi się najbardziej absurdalnym pomysłem, z jakim kiedykolwiek przyszło mi się zmierzyć.
-Czego się napijesz? - Wtrąciła, zanim rozkręciłbym monolog.
-Byle by czegoś chłodnego. Cholernie gorąco tu u was. W Londynie nawet lato spędza się czasem w kurtce.
Jazzy zniknęła za kuchennym blatem. Podśpiewując pod nosem, nalała do dwóch szklanek schłodzonego soku z soczystych pomarańczy. Podała mi kryształową szklankę, gdy sama umoczyła w soku wargi.
-Domyślam się, że chciałbyś poznać mamę.
Usiedliśmy w salonie przy stole, na przeciw siebie. Złączyłem palce na blacie i zatrzymałem w ustach słodycz soku.
-Od dwudziestu czterech lat zastanawiam się, jaka ona jest, czy myślała czasem o mnie i jak wygląda - przyznałem. - Ojciec przez lata powtarzał, że matka od nas odeszła, że była złym człowiekiem.
-To bzdura - zaprotestowała Jazzy. - Nasza mama jest najwspanialszą kobietą, jaką znam. Jestem dumna, że mogę nazwać ją swoją matką. Co prawda jestem zbyt marudna i gadatliwa i rodzice często powtarzają, że podmieniono mnie w szpitalu, ale to taki szczegół.
Przyglądałem się Jazzy z uśmiechem. Kogoś mi przypominała. Może nie wyglądem, bo więcej było między nimi różnic niż podobieństw, ale usposobieniem wcielała się w Lily. Również wiekiem były identyczne. Na dobrą sprawę w nich obu znajdowałem także cząstkę narwanego Justina. Tylko ja i Cindy byliśmy odrębną jednością.
-Mam coś na twarzy, że tak się przypatrujesz? A może już się zakochałeś? - Z uśmiechem zarzuciła włosami. Nie rozbiegły się po ramionach, bo były związane. Mimo to robiły wrażenie. 
-Pomijając wygląd, jesteś siostrą bliźniaczką mojej byłej dziewczyny, Lily.
-Więc ta Lily musi być zajebistą osóbką.
-I jest - westchnąłem. Łyk soku przyniósł chłodne ukojenie. 
-Czuję, że to drażliwy temat - skrzywiła się. Jako siostra, nawet przyrodnia, miała dar czytania mi w myślach.
-Odrobinę - zaśmiałem się. - Po prostu, wiesz, ma dziecko z Justinem.
Jazzy zagryzła wargi. Być może żałowała, że pociągnęła temat. A może czuła już, co powiem za chwilę.
-Wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? - zawiesiłem głos. - Te najbardziej popieprzone historie lubią się powtarzać. Teraz to Cindy chodzi z brzuchem i nie wiadomo, czyje jest to dziecko. Ale dość już o mnie. Powiedz może coś o sobie. Chłopak, zaręczyny, te sprawy?
-Skądże - zaprzeczyła. Wypiła sok do dna szklanki, dlatego zostawiła mnie w salonie i na ułamek sekundy zniknęła za kuchennym blatem. Wróciła z nieodpieczętowanym kartonem. - Nie związałam się z nikim na dłużej od śmierci mojego ostatniego chłopaka, czyli już od trzech lat.
-Od śmierci? - zadrżałem. - Kurde, współczuję.
-Współczuj Cindy, to był jej brat.
I wszystko stało się dla mnie jasne. Powiązania między nimi, wzajemne relacje. Justin dobrał się do siostry przyjaciela, przyjaciel zrobił to samo. Pierwszy raz poczułem się w dziwny sposób obco, jakbym nie pasował do tego kwadratu, jakbym był zbędny. Może nie byłem, na to mogłem liczyć.
Naraz zamek w drzwiach szczęknął, ktoś pociągnął klamkę, zatrzymał się w przedpokoju i tam zdjął buty. Do salonu weszła kobieta po czterdziestce, na ramieniu miała torebkę. Włosy zwykle ułożone, teraz rozwiał wiatr. Spódnica do kolan i marynarka z zapiętym guzikiem na wysokości pępka. Chociaż sporo starsza, nawet w moich oczach stanowiła wzór pięknej kobiety. Mogła być ciotką, przyjaciółką domu, sąsiadką. A ja od progu  czułem, że pierwszy raz w życiu stoję przed swoją matką.
Upuściła pod nogi torebkę. Musiała nosić w niej kamienie, bo grzmot był niemały. Przysłoniła dłońmi rozchylone usta, chyba nie dowierzała. Ale co najważniejsze, nie pomyliła mnie z Justinem. Rozpoznała mnie.
-Nie mogę uwierzyć, że widzę cię po raz pierwszy, synku - szepnęła poruszona. - Jesteście niemal identyczni. Inne macie tylko...
-Nosy! - wtrąciła Jazzy. - Jason ma prostszy nos.
-Może nie wdawał się w tyle bójek co Justin.
-Jestem tego pewien - zażartowałem. - Ja należałem do tych, którzy unikali bójek jak ognia.
-Chociaż jeden - westchnęła. - Jesteście zupełnym przeciwieństwem.
-Zdążyłem się o tym przekonać - stwierdziłem, patrząc matce w oczy. Głębokie, zatopione w odcieniu mlecznej czekolady, zaszklone łzami. To prawdziwie historyczna chwila. - A w ostatniej bójce, w której uczestniczyłem, dziwnym trafem brał udział Justin. I możliwe, że kolejny raz jego nos został wykrzywiony. Ale na swoje usprawiedliwienie, zasłużył.
Mama milczała. Mama, jak to pięknie brzmi. Owszem, ojciec miał wiele kobiet, ale żadna nie mogła zostać nazwana choćby macochą. A między matką a macochą widnieje ogromna przepaść. Moimi zarówno dziecięcymi jak i nastoletnimi marzeniami było poznanie matki i uścisk jej troskliwych ramion. Mogłem ją zobaczyć, wsłuchać się w jej głos. I wtedy spełniło się drugie z najsilniejszych marzeń. Tak zwyczajnie, naturalnie, po prostu i bez słów, przytuliła mnie ze łzami, z miłością, z troską. Obdarzyła mnie uściskiem takim, jakiego zazdrościłem małej Molly, widząc miłość w oczach jej matki. Ale z drugiej strony nie mam rodzicom za złe, że to ja trafiłem do ojca, a Justin do matki. Justin mimo wszystko ma szansę wyjść na ludzi. Przy ojcu nie dostałby takiej szansy.
-Przepraszam, że mogłeś poznać mnie dopiero teraz. - Pogładziła mnie czule po policzku. - Jason, przepraszam. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Nie byłam przy tobie, gdy dorastałeś. Na pewno potrzebowałeś matki. A teraz jesteś już dorosłym mężczyzną.
-I nadal potrzebuję matki - przerwałem jej. Chociaż było mi ciężko, rozumiałem i nie kwestionowałem decyzji sprzed lat. - Nie mam do nikogo pretensji. Chciałbym tylko odbudować te stracone lata. Może nie spieszy mi się do budowania relacji z Justinem, bo pomimo niemal identycznych genów różnimy się jak ogień i woda, ale chciałbym bliżej poznać mamę i piękną siostrę. - Posłałem Jazzy uśmiech. Na żywo była jeszcze ładniejsza niż na zdjęciach.
-Zostajesz w Los Angeles, synku? - spytała mama. Chwytałem każde jej słowo, każde takie cenne. A gdy mówiła do mnie "synku", znów czułem się jak mały chłopiec i wcale mi to nie przeszkadzało.
-Wszystko zależy od tego, jak potoczą się sprawy z Cindy. Przyleciałem tu w głównej mierze za nią, ale sam nie wiem, na co liczę.
-Jason, co się między wami wydarzyło? Cindy nie chciała zbyt wiele mówić. 
-To trudne - wymamrotałem. Nie trudne, ale bardzo, bardzo trudne i ciężkie do rozwikłania. - Cindy zrobiła głupotę. Przespała się z Justinem po pijaku. Boli bardziej, bo w ten sposób tracę już drugą dziewczynę i drugą z jego winy. Ale, cholera, Cindy kocham mocniej i jestem cholernie głupi i naiwny, bo jestem w stanie od tak wybaczyć jej wszystko, żeby tylko znów przy mnie była. 
-Cindy jest wspaniałą dziewczyną. Przez długie miesiące traktowałam ją jak córkę. Przeszła w życiu więcej, niż moglibyśmy sobie wyobrazić. 
-Tak naprawdę nigdy nie rozmawialiśmy o jej przeszłości, nawet o związku z Justinem zamieniliśmy może parę zdań. Nie wiem, czy to ona wolała milczeć, czy to ja jestem cholernym idiotą, który nie zagwarantował jej poczucia bezpieczeństwa. Gdyby mi ufała, otworzyłaby się, prawda?
Żadna z kobiet nie odpowiedziała. Potraktowałem to jako odpowiedź dającą porządnego kopa w tyłek.
-Poświęcałem jej za mało uwagi, skoro nie zaufała mi w pełni. Chcę to wszystko naprawić, zacząć od nowa, w końcu tak, jak powinno być. Co mam teraz zrobić?
-Myślę, że doskonale znasz odpowiedź na to pytanie, Jason. - Mama pogładziła mnie po ramieniu. Mama, a nie jakaś obca kobieta. Mama, która nosiła mnie (i mojego głupiego brata) pod sercem prez okrągłe dziewięć miesięcy, a później urodziła w trudach i bólach. Mama, która dała mi życie i pozwoliła wykorzystać je tak, jak uważałem za słuszne.
-Muszę do niej iść. Teraz. Natychmiast. Zanim będzie za późno. 
-Jeśli chcesz, pożyczę ci samochód. Wierzę, że jesteś lepszym kierowcą niż Justin. - Jazzy rzuciła mi kluczyki. Zadziwiająco mi ufała. Dobrze mi z oczu patrzy.
-Nie znajdziesz na nim żadnej rysy, a ponad to zatankuję do pełna i wypoleruję na błysk. - Puściłem do niej oczko. Ta dziewczyna spadła mi z nieba. Gdyby nie ona, włóczyłbym się po Los Angeles w poszukiwaniu domu w jednej z największych dzielnic (tak przynajmniej wyczytałem).
-Tylko, synku - mama złapała mnie za ramię, zanim wszedłem do przedpokoju. -  Wróć tutaj, proszę. Chcę wynagrodzić ci te wszystkie lata, chociaż wiem, że nigdy nie będę w stanie. Wróć i porozmawiaj ze mną o twoim dzieciństwie, o nastoletnich latach, o wkroczeniu w dorosłe życie. O twoich pasjach, miłościach i smutkach. I o Justinie też. Mimo wszystko martwię się o niego.
-Wrócę na pewno - uspokoiłem ją i mocno przytuliłem. Pachniał jak dzieciństwo, troska, miłość i rodzinna atmosfera, której zawsze mi brakowało. - A o Justina nie musisz się martwić. To lekkoduch. Dziecko szczęścia. Nawet gdyby ktoś włożył mu granat w gacie, wyszedłby z tego bez szwanku, naprawdę.
Pożegnałem się krótko z Jazzy. Ciężko było mi już od progu traktować ją jak siostrę. Nie wychowywałem się z nią, nie widziałem, jak sika w pieluchy, nie słyszałem jej zrzędzenia, nie wytworzyły się między nami rodzinne więzi (jeszcze) i przede wszystkim była bardzo w moim guście. Aż za bardzo. Wyszedłem przez niedomknięte drzwi frontowe. Samochód Jaz stał na podjeździe, bliżej krawężnika. Mały, sportowy, błyszczący. Cacko z dwoma fotelami i porządnym przyspieszeniem. Dzięki Bogu nie był różowy, tylko srebrny. Wsiadłem za kierownicę i odpaliłem silnik, a ten wydał przyjemny warkot. Ulice, jak to w wielkim mieście, pełne były samochodów, tym razem zarówno pośrednich jak i takich z górnej półki. A podobno na świecie panuje kryzys. Nie zauważyłem. Stojąc w korku w centrum (tutaj centrum rozciągało się wielokilometrowymi dwupasmówkami), miałem czas na przemyślenie paru rzeczy. Kilka niezmiernie ważnych kwestii nie dawało mi spokoju.
Po pierwsze, czy naprawdę jestem w stanie od tak wybaczyć Cindy? Zraniła mnie, naprawdę. Może nie płakałem, bo robię to nad zwyczaj rzadko, ale, do cholery, bolało. Uraziła moją dumę. A teraz biegnę do niej jak pies za właścicielem, by lizać ją po stopach za to, że mnie zdradziła. Trochę chore, ale nie wnikam w to głębiej. W sprawach miłości nigdy nie byłem do końca normalny (kochliwy za to strasznie, zwłaszcza w szkole).
Drugą i chyba poważniejszą kwestią była ciąża, nieoczekiwana i niespodziewana, a na pewno nieplanowana, ale przyjmowana do wiadomości. Zdarzało mi się kochać z Cindy bez zabezpieczeń. Ale jej zdarzało się rozkładać nogi przed innymi. W tym momencie wracamy do punktu pierwszego. Wierzę całym sobą, że to stworzenie noszone przez Cindy pod sercem będzie moim dzieckiem, które pokocham i któremu oddam całego siebie (a nawet więcej). Morał tej historii jest prosty i niezrozumiały - kocham Cindy ponad życie i ktokolwiek nie byłby ojcem małego bąbla w jej brzuszku, pokocham to maleństwo jak własne.
Przemknąłem przez kilka przecznic i na każdej stałem, bo albo stłuczka, albo czerwone światło, które paliło się trzy razy dłużej niż zielone, albo niedzielni kierowcy. GPS w telefonie poprowadził mnie skrótem bocznych ulic. Co prawda część z nich była jednokierunkowa i o tym pozornie niezawodny internet nie raczył już wspomnieć, ale pominę nieprzyjemną kwestię czterokrotnego zawracania w uliczce wąskiej na szerokość samochodu. Ale było warto, bo pół godziny później wjeżdżałem w osiedlową alejkę, bardziej ponurą niż ta z identycznymi domami na wschodzie miasta. Słońce schowało się za chmurą, co akurat było pozytywem, bo asfalt rozpuszczał się od promieni. Domy tutaj były większe, dużo większe, ale bardziej szare i smutne. Nie było takiej radości i optymizmu, jak w poprzednim miejscu. Zatrzymałem się przed właściwym budynkiem. Ogród zaniedbany (spodziewałem się tego), a dom możliwie najsmętniejszy ze wszystkich i to nie tylko ze względu na kolor (tego również się spodziewałem). Zaparkowałem na podjeździe. Nie miałem żadnej przemowy, planu czy choćby zamierzenia. Czysty spontan. Aż zbyt czysty, bo kiedy podszedłem do drzwi i zadzwoniłem dzwonkiem, nagle zabrakło mi słów w gardle. 
Minęło trochę czasu, zanim Cindy doszła do drzwi. Otwierała je powoli, leniwie. Dłonie zaczęły mi się pocić i to wcale nie z powodu ukropu z nieba. Oparty o futrynę przyglądałem się zaspanej Cindy. Piękna, naturalna, a jej włosy rozbiegane po całej głowie dzisiaj protestowały. Taki mały aniołek, który chociaż miał sporo za uszami, już zawsze pozostanie słodki.
-Tak dla jasności - mruknąłem na wstępie, przeniosłem ciężar ciała na prawy bark oparty o framugę, a lewą ręką wyjąłem z kieszeni dowód tożsamości. - To ja, Jason. Mogę wejść?
Cindy uchyliła usta, oczy rozszerzyła i cofnęła się na krok, bym mógł przejść. Następnie zamknęła drzwi na klucz. Czyżby nie zamierzała mnie wypuścić?
-Nie spałem od kilkudziesięciu godzin, więc jeśli powiem coś, co będzie pozbawione sensu, wybacz mi to, proszę. Myślałem o nas bezustannie. No, może z małą przerwą, kiedy przyglądałem się seksownej małolacie w samolocie. Zaczęliśmy źle, rozwinęliśmy źle i o mały włos nie zakończyliśmy źle. Więc moja propozycja brzmi krótko, jasno i czytelnie. Zacznijmy od nowa. - Wyjąłem z kieszeni dłoń i wyciągnąłem ją do oszołomionej dziewczyny. - Jason Bieber, księżniczko. Po raz trzeci i ostatni.
Przez chwilę nic nie mówiła. Stała jak słup soli, a bose stopy przymarzły jej do podłogi. Swoją drogą miała na sobie tylko za duży T-shirt i wyglądała tak niewinnie. Aż naraz wydała z siebie dziwny odgłos i popchnęła mnie na ścianę na plecami. Nim zdążyłem mrugnąć, chwyciła moje policzki w dłonie i pocałowała tak namiętnie, że od samego smaku jej ust ugięły się pode mną kolana. Uczucie nie do opisania, któremu nie sposób było się oprzeć. Jej pocałunki były jak czekolada, bita śmietana, soczyste jabłka, dojrzałe jagody, szczypta troski, fala pożądania, okruch nieprzyzwoitości, drobina uśmiechu, porcja pozytywnego pesymizmu i to wszystko wymieszane z pochmurnym niebem, spod którego wyłaniają się promienie słońca, z kwiatami, z piknikiem o poranku i nocnym spacerem po lesie. I może jeszcze z seksem na łonie natury.
-Jason, kocham cię najmocniej na świecie - wychlipała w moje ramię, w które wtuliła się po intensywnym pocałunku. - Jesteś najczulszym i najbardziej troskliwym mężczyzną, jaki istnieje. Jesteś prawdziwym skarbem. Przepraszam, że kiedykolwiek cierpiałeś z mojego powodu. Jason, przepraszam. Wszystko zrozumiałam. Zrozumiałam, że jeśli teraz nie wezmę się w garść, życie porządnie da mi w kość i... Jason, kocham cię - mówiła chaotycznie, rozumiałem co drugie słowo, ale i tak moje serce miękło, choć nigdy nie stało się twarde i zlodowaciałe.
-No już, nie płaczemy. Tatuś Jason przyjechał, żeby zająć się swoją dziewczynką. - Skubnąłem jej wargę w najmniej oczekiwanym momencie.
Na to liczyłem. Żadnych kłótni i zbędnych słów, tylko parę krótkich, szczerych zdań i namiętny pocałunek (ewentualnie seks) łagodzący atmosferę. To wszystko dostałem w jednej ofercie i ta oferta dziwnym trafem przybrała imię "Cindy". Zdradziła mnie, może i nosiła pod sercem cudze dziecko. Dla mnie i tak była wyidealizowaną perfekcją. Nie zmienię tego. Nie chcę zmieniać. Widząc w niej anioła, nie zauważałem wad i nie bałem się, że kiedyś przez nią zapłaczę.
-Chcę ci powiedzieć coś jeszcze. - Coś trudnego, dla sprostowania. - Wiem, że w tym małym brzuszku kryje się bobas i musisz wiedzieć, że teraz bez znaczenia jest dla mnie, kto okaże się ojcem. Pokocham tego małego człowieka, oddam mu całe serce i ponad połowę wypłaty. Pokocham to dziecko jak własne, bo kocham ciebie, a ono jest twoją cząstką. A jeśli to będzie dziewczynka, zabronię jej randek do osiemnastki, a jak się da to nawet do trzydziestki. 
Cindy zapłakała jeszcze głośniej. Tym razem nie wyglądała jak miś panda, bo nie miała makijażu.
-Dlaczego ty jesteś taki kochany? - Pogładziła mój policzek. - Nie zasłużyłam na ciebie, skarbie.
-Ale ja zasłużyłem na szansę, by pokazać ci, że jestem ciebie wart. Wiesz, uszczęśliwiasz mnie. I to nie są tylko puste słowa. Ja nie odzywam się teraz, to moje serce mówi. I mówi też po cichu, żebym nie pozwolił ci odejść. Nigdy. 
-A wiesz, co mi mówi człowieczek w  moim brzuchu? - Ujęła moją dłoń i wsunęła ją pod koszulkę. - Że nie może się doczekać, aż pozna tatusia.
Uklęknąłem przed nią i uniosłem materiał koszulki. Przytrzymała go przy żebrach. Ostrożnie przyłożyłem do gładkiej skóry usta. Najpierw pocałowałem, później musnąłem czubkiem nosa i znów cmoknąłem. Miałem jedno marzenie. Jak niczego pragnąłem, by to maleństwo powstało dzięki mnie.
-Nie ważne, czy będę prawdziwym tatusiem, czy takim prawie tatusiem - zacząłem, przykładając dłoń - będę kochał cię najmocniej na świecie i nigdy nie dopuszczę do ciebie krzywd. I może to brzmi za poważnie, ale kurwa mać, wzruszyłem się.
-Nie przeklinaj przy dziecku - skarciła mnie Cindy - nawet kiedy jest mniejsze niż Calineczka.
Wstałem i wtuliłem w siebie Cindy. Uścisk był nadzwyczajny. Inny niż wszystkie inne, przeciwieństwo każdego poprzedniego. Nie wiem, co stanowiło różnicę, ale czułem ją wyraźnie. Tuliłem ją tak do torsu przez minutę, dwie, może dziesięć, aż w końcu zrozumiałem, że moje szczęście zostało podwojone. Nie przytulałem wyłącznie Cindy. Trzymałem w ramionach cały swój świat zawarty nie w jednym, a w dwóch istnieniach.






~*~


Ależ mi się cholernie dobrze pisało ten rozdział, w ogóle całe to opowiadanie pisze mi się aż za dobrze. Słyszycie mój płacz na samą myśl, że przed nami ostatni rozdział tej części? Ale zapowiadam już z tego miejsca trzecią część zatytułowaną "Third time lucky", czyli "Do trzech razy sztuka". Będziecie czytać? Jakieś sugestie co do tytułu? :)

wtorek, 17 listopada 2015

Rozdział 28 - Słoneczna Kalifornia...

Jason

Szedłem i szedłem, nie zatrzymują się ani na czerwonych światłach, ani przed maskami zniecierpliwionych kierowców. Szedłem i zastanawiałem się, gdzie bym był, gdybym wykonał inny ruch, gdyby wszystko potoczyło się inaczej. Co bym robił, gdybym pierwszego dnia nie poszedł za Cindy i nie przyparł jej do muru w zaciemnionej uliczce? Co bym robił, gdybym już na początku naszej wspólnej przygody wyjawił jej prawdę? Co bym robił, gdybym zmienił perspektywę? Co bym robił, gdyby to ona postawiła krok w przeciwnym kierunku? Czy byłbym szczęśliwy, czy cierpiałbym mocniej?
Punkt zwrotny nastąpił po środku przecznicy w centrum, gdy z głową pełną zawiłych myśli wszedłem na sam środek skrzyżowania i niemal poczułem na udzie oddech samochodowej maski. Uniosłem w górę dłonie, by przeprosić kierowcę, po czym zbiegłem z jezdni. Życie było mi jeszcze miłe i nie spieszyło mi się z oddawaniem go kołom sportowego BMW.
-Chłopcze, gdzie ty masz oczy? - zawołała mnie posiwiała sprzedawczyni z pobliskiego stoiska z owocami. - Powiedz, kim jest ta dziewczyna, o której tak rozmyślasz?
Westchnąłem głęboko. Sądziłem, że spryskałem się rankiem dość mocnymi perfumami, a nie miłością wyczuwaną z odległości kilometra.
-Ja już sam nie wiem, kim ona jest - mruknąłem pod nosem, posyłając staruszce smutne spojrzenie.
Potem odszedłem wzdłuż osiedlowej ulicy i tym razem zwracałem uwagę na samochody otaczające mnie zewsząd. Dalsza tułaczka pośród kamienic przeplatanych ze szklanymi wieżowcami nie miała większego sensu. Tylko coraz więcej myśli, tylko coraz większa udręka. Przyspieszyłem kroku i przemierzyłem kolejną przecznicę, później okolice biurowca ojca i rządek bloków ustawionych w równych odstępach tak blisko siebie, że mało brakuje, by sąsiedzi z osobnych budynków mogli pożyczać sobie cukier przez okna.
Nic tak nie podnosi na duchu, jak rozmowa z osobą, która nigdy nie ocenia i wspiera pomimo własnych problemów. Ubogi ten, kto takiej osoby nie spotkał. Lily była tym kwiatkiem, który zrzucał niemałą warstwę trudu i bólu, gdy w grę wchodziły moje uczucia. Myślę, że w ten sposób chciała odpłacić swoje winy i mój smutek powstały przed laty. 
Drogę do mieszkania Lily mógłbym wyznaczyć z każdego punktu miasta, choć Londyn posiadał niesłychanie wiele krętych i zawiłych uliczek. Niekiedy trafiłbym nawet przez sen. Tak było również dzisiaj. Droga wydała mi się zaskakująco prosta i krótka. Już parę minut później widziałem z daleka zaciągnięte rolety w pokoju Molly i uchylone okno w kuchni. Znak, że obu dziewczynek nie było w mieszkaniu. Zawiedziony, chciałem odejść i kontynuować tułaczkę. Wtedy spostrzegłem Lily kucającą przed Molly w pobliżu klatki schodowej. Zapinała zamek błyskawiczny w kurtce córki i wiązała sznurowadło w małym buciku. Zakradłem się od tyłu i gdy Lily podniosła się, poprawiając ściągnięte na kolanach nogawki, objąłem ją w pasie. Wzdrygnęła się zaskoczona. Dzięki Bogu nie wymierzyła mi ciosu torebką. Już raz oberwałem i muszę przyznać, że ból po sile tych wszystkich klamotów nie należy do przyjemnych.
-Boże, Justin, nie rób tego nigdy więcej! -krzyknęła, wyrywając się z uścisku.
Byłem zbyt zdezorientowany, by zareagować. Stałem tylko jak ten słup soli i nieprzytomnie kręciłem głową.
-Nawet ty? - wydusiłem. - Nawet ty mnie z nim mylisz? Nawet ty, Lily?
Dziewczyna speszyła się i najpierw przylizała włosy (zawsze robiła to w nerwach) i dopiero wtedy spojrzała mi w oczy. Ale ja byłem zbyt wzburzony i podczas kiedy jej wzrok łagodniał, sięgnąłem do kieszeni po portfel, a z portfela wyjąłem dowód. Niemal rzuciłem go pod stopy Lily.
-Mam na imię Jason. Jason pieprzony Bieber. Nie Justin.
Lily ze skruchą schyliła się po dowód i schowała go do wewnętrznej kieszeni portfela ze znakiem jednej z firm sportowych, która, by dotrzeć do większej rzeszy klientów, rozszerzyła produkcję ponad sportowe obuwie i ubrania.
-Jason, przepraszam. - Dotknęła mojej klatki piersiowej. - Nie gniewaj się, proszę. To nie moja wina, że jesteście niemal identyczni. Naprawdę ciężko was rozróżnić.
-Chyba przefarbuję się na blond - mruknąłem. - Tak, zdecydowanie tak zrobię. Może wtedy ty nie będziesz mnie mylić i może Cindy nie wyląduje więcej w łóżku z Justinem.
-Jezu, o czym ty mówisz? - Lily rzadko kiedy spuszczała wzrok z Molly, a teraz pozwoliła jej odbiec na pobliską huśtawkę.
-Okazało się, że Cindy poszła do łóżka z Justinem, w dodatku dwa razy. Raz nas ze sobą pomyliła, a raz zrobili to po pijaku. Automatycznie zaczynam ich sobie wyobrażać i wiesz co? - Lily energicznie pokręciła głową. - Na jego miejscu widzę siebie, bo jesteśmy, kurwa, identyczni!
Lily zamilkła i tylko patrzyła na mnie smutno. Nie znała słów, by mnie pocieszyć. Po raz pierwszy moje serce musiało ukoić milczenie. Nawet siła Lily zawiodła.
-Ciesz się, że nie masz siostry bliźniaczki.
-Nie każdy jest tak wredny jak Justin. On jest wyjątkowy. Nie ma drugiego takiego jak on. Jakby tak zliczyć wszystkich, miałby więcej wrogów niż mieszkańcy całego Londynu razem wzięci.
Nie wiem, czym zasłużyłem sobie na takiego brata. Popełniłem błąd, zgadzając się na to pierwsze spotkanie z nim. I za ten błąd płaciłem już od lat. Kiedy skończą się te emocjonalne raty?
-Lily, co ja mam teraz zrobić? Kocham Cindy, ale do cholery, ona mnie zdradziła. Przecież zdrady się nie wybacza.
-Kto ci to powiedział? - przerwała, wlepiając we mnie duże, brązowe ślepia. - Ona dała ci drugą szansę, może w innej kwestii, ale dała. Myślę, że mimo wszystko zasługuje na drugą szansę, bo ty zdecydowanie zasługujesz na szczęście. Przy mnie nie byłeś tak szczęśliwy jak przy niej. Uwierz mi, potrafię to rozpoznać.
-Co więc proponujesz?
-Odprowadzimy cię razem z Molly do Cindy, porozmawiacie jak dorośli ludzie, na spokojnie, bez kłótni. Zobaczysz, że jesteś w stanie jej wybaczyć. Chcesz jej wybaczyć, bo tak naprawdę ucierpiała na tym tylko twoja duma. Jesteś wściekły na Justina, nie na Cindy.
-Na Cindy też - zaprzeczyłem.
-Spójrz mi w oczy i nazwij ją dziwką - prychnęła Lily. Zawsze wiedziała, jak mnie podejść, by postawić na swoim.
-Tego nie powiem, bo ją kocham. Wbrew pozorom mnie i Justina łączy tylko wygląd, serca mamy zupełnie inne.
-W to nigdy nie zwątpiłam. - Lily pogładziła mnie po ramieniu z matczynym uśmiechem. Co prawda nie miałem jak go porównać, bo jeszcze nigdy nie widziałem swojej matki, ale musi być niezaprzeczalnie dobrą, czułą i troskliwą osobą, czyli zupełnym przeciwieństwem mojego ojca, w którego wrodził się Justin. 
-I mam jej tak szybko wybaczyć? Z dnia na dzień? Naprawdę jestem aż tak słaby?
-Nie jesteś słaby - zaprzeczyła. - Jesteś po prostu zakochany.
I tak ruszyliśmy w dół ulicy, bym po niedługim spacerze mógł  stanąć pod drzwiami Cindy i walić w nie pięścią. Nie odpowiadała. Za progiem nie słyszałem nawet szurania. Dzwoniłem dzwonkiem, dzwoniłem na jej komórkę i jeszcze raz walnąłem pięścią w drzwi. Niemal złamałem drewnianą dyktę. Po dziesięciu minutach próśb, gróźb i westchnień przy futrynie, doszedłem do wniosku, że Cindy nie chowa się w szafie, tylko rzeczywiście nie ma jej w domu.

***

Dostrzegłem go z oddali. Ciężko przeoczyć osobę, która zdaje się być naszym lustrzanym odbiciem. Siedział na krawężniku przed barem ze starym, wiszącym na jednym włosku szyldem nad wejściem. Palił papierosa, a w przerwach pomiędzy zaciągnięciami dosięgał koła Hondy zaparkowanej na granicy chodnika i jezdni, i kopał stopą kołpak. Poważna zabawa dla poważnego faceta. Gdyby robili badania na recydywistach, których mentalność po wyjściu z więzienia utraciła parę okrągłych lat, Justin podbiłby statystyki.
-Od razu pozwolę sobie zastrzec - odezwał się, zanim w ogóle poszedłem do niego - że jeśli chcesz dać mi w pysk, przerzuć się raczej na brzuch. W moim zawodzie nieskazitelna uroda jest priorytetem.
-Nie zamierzam się z tobą bić, mimo że ktoś bez wątpienia powinien ci porządnie przywalić. - Splunąłem mu pod nogi.
Zadarł głowę i patrzył tak przez kilkanaście sekund. Wstał z krawężnika dopiero po wypaleniu papierosa i przydeptaniu podeszwą niedopałka.
-Więc po co chciałeś się ze mną widzieć? Nie wydaje mi się, aby nasze relacje w ostatnim czasie utrzymywały się na przyjaznym poziomie. 
Otrzepał pośladki z piachu i mocniej związał sznurek w pasie dresów. Musiał sporo ćwiczyć. Zdawało mi się, jakby z każdym dniem mężniał, a jego sylwetka zmieniała się w jeden wielki mięsień pozbawiony mózgu i serca. Choć po dłuższym zastanowieniu dochodziłem do wniosku, że mózg to on ma i to nad wyraz rozwinięty. Serce również, tylko nastawione wyłącznie na siebie. Na dobrą sprawę nie powinienem się nad tym zastanawiać. Jego życie, jego problem. Wspólne były tylko geny.
-Chce porozmawiać -odetchnąłem głęboko - o Cindy. W głównej mierze o Cindy.
-A co ja ci mogę o niej, braciszku, powiedzieć? To chyba twoja dziewczyna, tak? Mnie do waszych spraw nie mieszaj. 
-Sam się do nich wmieszałeś, posuwając ją.
-Nie sądziłem, że to transakcja łączona. Gdyby ktoś poinformował mnie wcześniej, powstrzymałbym kutasa. Nawet te dobrodziejstwa, którymi obdarzył Cindy Bóg, nie wciągnęłyby mnie do waszego chorego trójkąta.
Justin miał tak cięty język, że przegadałby wszystkich filozofów razem wziętych, nie dałby im dość do słowa, a jeśli już któryś z nich otrzymałby prawo głosu, zostałby zgromiony dwoma zdaniami na wypowiedziane jedno. Justin bez wątpienia powinien poznać swojego ojca. Doszliby do porozumienia szybciej niż oboje mogliby przypuszczać.
-Wiesz, mam dla ciebie propozycję - zacząłem. - Daj mi swój telefon, zapiszę ci numer do naszego ojca. Jest takim samym chamem jak ty.
-Chętnie poznam faceta, po którym otrzymałem te zajebiście seksowne geny.
I skończyło się na tym, że zapisałem Justinowi numer do człowieka, który dał mi życie, a potem pieprzył je przez wiele lat. Nawet agresję, której smak poznałem kilkukrotnie w dzieciństwie, Justin odziedziczył po ojcu.
-A teraz, stary, przejdź do rzeczy. Jestem zapracowanym człowiekiem, który nie ma czasu na pierdoły
Korciło mnie, by wymierzyć mu jeden porządny cios w szczękę. Powstrzymałem się, bo agresja nie leży w mojej naturze.
-Nie wiesz, co się dzieje z Cindy? Dzwonię do niej, czekam jak kretyn przed drzwiami, nic nie skutkuje. 
-Stoisz chyba przed złymi drzwiami, Jason. - Nie wszystko stało się dla mnie jasne, więc gdy kontynuował, wytężyłem słuch. - Wtedy, kiedy wybiegła za tobą z kawiarni, słyszałem, jak dzwoniła do Jazzy.
-Jakiej Jazzy?
-Twojej siostry, kretynie. Naszej siostry.
Justin zamilkł, a i ja nie byłem skory do odzywania się. Wtedy wyjął z kieszeni telefon i szperał przez chwilę w liście kontaktów. Przeczytał wykaz od A do Z, później jeszcze raz i dopiero przy trzecim dotknął jedno z nazwisk. Przyłożył palec do ust i skierował gest w moim kierunku. Justin był ostatnim punktem zaczepienia. Za nim rozpościerała się już tylko czarna, nieograniczona pustka.
-Halo? - Drgnąłem lekko. Pominąłem moment, w którym Justin włączył tryb głośnomówiący.
-Tęskniłaś za braciszkiem? - Justin zaśmiał się, siadając na krawędzi krawężnika. Opadłem obok niego.
Nastała cisza, później głośny oddech, a ja w każdym z tych dźwięków doszukiwałem się czegoś nowego. Pierwszy raz słyszałem głos siostry. Nie macie pojęcia, jakie ciepło oblało moje serce.
-Odzywasz się pierwszy raz po trzech latach - warknęła - i masz mi do powiedzenia tylko tyle? Matka dostała niemal zawału. Przez ciebie, Justin.
Charakterek ma. Uśmiechnąłem się ukradkiem.
-Nie myśl, że dzwonię, bo chcę usłyszeć twój paskudny głosik, który wiecznie ma o coś pretensje. Rozmawiałaś z Cindy? Przyleciała do Stanów?
-To nie twoja sprawa.
Miałem więc potwierdzenie, że Cindy u niej była.
-Moja może nie, ale jest ktoś, kto zawraca mi dupę, pytając o nią. - Justin spojrzał mi w oczy i wiedział już, że tworzę w głowie listę rzeczy, które wrzucę do sportowej torby przed wyprawą na lotnisko. - Zdaje mi się, że będziecie mieli gościa.
-Nie mam ochoty cię oglądać.
-Nie mówię o sobie, idiotko. - Przewrócił oczyma. - Poznasz tego drugiego, świętego Biebera. Ja się stąd nie ruszam. Dzieciaka mam, muszę się nim zając i wychować po męsku - parsknął śmiechem. Justin zajmujący się małą Molly był tak prawdopodobny jak śnieg w środku lata.
Justin nie dał siostrze odpowiedzieć. Rozłączył się i upchnął komórkę w głębi kieszeni.
-W zasadzie to dlaczego ty mi pomagasz? - spytałem. - Nie uwierzę, że obudziły się w tobie wyrzuty sumienia.
-Nie zapędzaj się - zagwizdał. - Do tego stopnia nie upadłam jeszcze na głowę. Ale widzę, że ci na niej zależy, a wbrew pozorom Cindy to fajna babka i zasługuje na ciebie. A ten seks - westchnął głośno. We mnie znów wezbrała wściekłość. - Nie miej jej tego za złe. Była tak nachlana, że niemal zasypiała, kiedy ja dochodziłem. Serio, puść to w niepamięć, a oboje przestaniecie się nad sobą użalać. 
To chore, że w jednym momencie czułem potrzebę przyłożenia mu w twarz, a w drugiej napawał mnie otuchą.
-Nie muszę i nie chcę znać szczegółów waszych zabaw. Kojarzysz taką scenę z Harry'ego Pottera, w której dyrektor przykłada różdżkę do głowy i wyciąga z niej ostatnie myśli? - Justin spojrzał na mnie jak na wariata, ale zignorowałem to. - Właśnie tak chciałbym się teraz poczuć. Powiem ci szczerze, z głębi serca, że wolałbym nie wiedzieć o tych zdradach. Naprawdę wolałbym nie wiedzieć. I może gdybyś pamiętał o gumkach, oszczędziłbyś mi niesmacznych wyobrażeń.
-Stary, to nie moje dziecko, nie mam się czego obawiać. Czuję to. - Brat, który w moich oczach bratem nie był, klepnął mnie mocno w plecy. 
-Czujesz? Gdzie?
-W kutasie, kurde. Po prostu wiem, że to nie mój bachor. 
-W przypadku Lily też łudziłem się, że to nie twoje dziecko i co? Przeliczyłem się.
-Chcesz liczyć, licz na siebie - burknął pod nosem, ale zaraz dodał - słodka jest ta mała, no nie?
-Nie dorosłeś do roli ojca. Nie wiesz, jaki to obowiązek. 
-Ty nie jesteś nawet ojcem, więc jak możesz prawić mi morały?
-Zamknij się, jeśli nie chcesz oberwać w mordę. Naprawdę tracę cierpliwość.
Tutaj urwał się temat ojcostwa, narodzonych dzieci i tych nienarodzonych też. Justin wyjął komórkę odznaczającą się w mojej kieszeni i zanim zdążyłem ją odzyskać, pisał coś gorliwie w notatkach.
-Zapisałem ci adres matki i mój w Los Angeles.
-Gdzie? - zapiszczałem jak pies, któremu zły człowiek nadepnął na ogon.
-W Los Angeles, a czego ty się spodziewałeś?
-Człowieku, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wyleciał poza Wielką Brytanię, a ty rzucasz mi tu nazwy miast w Stanach, w dodatku na samym zachodnim wybrzeżu?
-Bo wiem, że polecisz tam pierwszym samolotem - odparł ze stoickim spokojem.
-A po co mi twój adres?
-Boże, jaki ty jesteś mało pojętny. - Oparł się o maskę Hondy, by ochłonąć. - Byłem z Cindy, tak? Mieszkałem z nią, tak? To chyba jasne, że dom w LA należy i do mnie, i do niej, a nie sprzedawałem go, bo mamy światowy kryzys. Co ty, wiadomości nie oglądasz?
W oczach Justina tańczyła beztroska i nic poza nią. Żadnej powagi, żadnego smutku. Oczy Molly, takie radosne i niepojmujące problemów, miały w sobie to samo - identyczny napływ optymimu. Różnili się jedynie tym, że Molly optymizmem zarażała, a niewyjaśniona radość w oczach Justina podnosiła ciśnienie.
-Nie znałem cię za dobrze, zanim cię zamknęli, ale zdecydowanie dziecinniejesz na starość. 
-Jaką starość? - zaskomlał. - Jestem młody, dopiero teraz zaczynam żyć, mam zamiar bawić się i seksić do upadłego.
-Jesteś najbardziej infantylną osobą, jaką w życiu spotkałem. Dwoma słowami, pieprzony lekkoduch.
Odpuściłem sobie dalszą rozmowę z Justinem. Na nic zdałaby mi się niedorzeczna wymiana zdań. Z nim nie wygram, choćbym wykuł przemowę na pamięć. Ruszyłem z powrotem do centrum, by w mieszkaniu spakować małą torbę i zdążyć na popołudniowy samolot.
-I jeszcze jedno, Jason. - Justin zatrzymał mnie głosem, zanim doszedłem do krawężnika po przeciwnej stronie ulicy. - Jeśli planujecie z Cindy seks na pojednanie, ładnie proszę, nie róbcie tego w moim łóżku. Chyba puściłbym pawia, gdybym dowiedział się po fakcie, że bzykałem inną laskę w łóżku, w którym wcześniej ty posuwałeś Cindy.
Chociaż nie było mi do śmiechu, uniosłem kącik ust. Nadszedł czas, by się zemścić, może słownie i bezboleśnie, ale satysfakcja pozostanie na długo.
-Już to zrobiłeś, stary - powiedziałem niewzruszony.
-Co ty pieprzysz?
-Łóżko w mieszkaniu Cindy, przypominasz sobie? - Justin pobladł na twarzy i dłonie mu zadrżały. - Trzeba było nie pieprzyć mojej laski, BRACIE.

***

Parę koszulek, jensów i dresy, których nie preferowałem na co dzień. Szczoteczka do zębów, dezodorant i buteleczka perfum, którymi czasem spryskiwałem pościel. Nie osądzajcie mnie, lubiłem ten zapach. Najważniejszy był jednak portfel z dwoma kartami kredytowymi i ważny paszport. Wyszedłem  domu w bluzie z kapturem z napisem "What do you mean" w środkowej partii pleców. Zaskakująco pasował do Cindy. Nigdy nie wiedziała, czego tak naprawdę chce. Bilet już zarezerwowany, samolot czeka na pasie startowym. A za oceanem ona. Piękna i choć zdaje się zbyt otwarta, w rzeczywistości niedostępna. Obym nie przemierzył tysięcy kilometrów na darmo. Co innego spod wschodniej granicy miasta na zachodnią, ale z Londynu do Los Angeles to już poświęcenie.
Wyszedłem wcześniej, by w spokoju dotrzeć na lotnisku. W pośpiechu zapomniałbym najważniejszego - samego siebie. Nie jadę na wycieczkę rekreacyjną (choć nie wykluczam takiej możliwości podczas pobytu w USA), ale żeby odzyskać utraconą z naszej wspólnej winy miłość. Na lotnisku tłoczno, jak to w godzinach szczytu, jak zawsze. I wylewane w ramiona łzy. I czułe pożegnania, których starałem się nie dostrzegać. Szedłem wzdłuż pasów prowadzących przez środek do samej kasy. Kolejka, w porównaniach tłumów w terminalu, nie była zatrważająco długa. Odczekałem chwilę, odebrałem w okienku bilet i ruszyłem na odprawę. Minęła szybko. Najwyraźniej nie przypominałem terrorysty z bronią schowaną w bokserkach. I niedługo po tym siedziałem już w samolocie, może w tym samym, w którym siedziała Cindy, może na tym samym fotelu pod oknem. To chyba najbardziej spontaniczna i impulsywna decyzja, jaką podjąłem w życiu. 
Samolot uniósł się w powietrze, a kłęby chmur otoczyły mnie zewsząd myślami. I tak myślałem przez resztę dnia i nocy, słuchając muzyki przez słuchawki - a nie robiłem tego od wieków. Byłem śpiący i oddałbym życie za poduszkę i miękki materac, ale kiedy opierałem głowę o zagłówek i zamykałem zamglone oczy, sen nie nadchodził. Wymęczyłem się więc do samego rana. Ale nie nudziłem się przesadnio. Poprzedni podróżny musiał zostawić w pośpiechu książkę wciśniętą pomiędzy siedzenia. Skorzystałem z niej, otworzyłem na tytułowej stronie i zacząłem rozmyślać nad ukrytym sensem w nazwie "Papierowe miasta". Nim się spostrzegłem, pożerałem słowo po słowie, linijka po linijce, strona po stronie. Skończyłem o świcie z panoszącym się w głowie jednym wnioskiem - zaginiona Margo Roth Spiegelman musiała być niebywale podniecająca.
Pasażerowie zaczęli się budzić, a ja rozbudzałem się razem z nimi, choć nie zmrużyłem oka. Obudziła się również słodka blondyneczka z sąsiedniego fotela, na którą zerkałem przez całą noc. Czekałem, aż jej głowa podczas snu opadnie na moje ramię, ale cóż, nie doczekałem się. Pozostało mi jedynie oglądanie nastoletnich, wyjątkowo delikatnych rysów wciąż dziecięcej buźki.
Lądowanie przebiegło bez komplikacji. Chociaż nawet gdybyśmy wpadli w turbulencje, mógłbym je przeoczyć, gdyż podczas zbliżania się do pasa startowego wspomniana blondyneczka obdarzyła mnie nieśmiałym uśmiechem i zaraz szybko powróciła do rozmowy z mamą. Gdyby była sama. I gdybym ja był sam. Tak ogólnie rzecz biorąc sam. I gdyby miała kilka lat więcej.
Samolot ostatecznie zatrzymał się, silniki zgasły, pasażerowie, niektórzy oddychając z ulgą, podnieśli się ze skórzanych foteli i zmierzyli do wyjścia. Wysiadłem ostatni. Pozwoliłem sobie do ostatnich chwil siedzieć w fotelu i przyglądać się mojej blondyneczce. Nie kryłem się  z tym. Po prostu siedziałem i perfidnie obserwowałem jej niewinną buzię i zgrabną pupkę, podczas kiedy ona krzątała się przed opuszczeniem samolotu. Aż pod koniec naszej krótkiej przygody zostałem zgromiony jednoznacznym, morderczym spojrzeniem jej mamy. 
Stanąłem w progu samolotu i poczułem na ciele powiew nieznanego dotąd powietrza. Ale to nie było powietrze, do jakiego przywykłem i jakiego się spodziewałem. Zaatakował mnie powiew gorący, duszący, parny i lepiący do ciała ubrania. Szybko ściągnąłem bluzę (pomińmy fakt, że nie miałem pod spodem koszulki), a uczucie gorąca nieznacznie opadło. To nie był mój klimat. Preferowałem wiecznie deszczowy Londyn, niż słoneczną Kalifornię.
Witaj Los Angeles. Moje nowe miasto. Przekraczając granicę, nie zdawałem sobie sprawy, że więcej nie powrócę tam, skąd przybyłem.







~*~



Ostatnia część tego rozdziału przypadła mi do gustu :)
My tu jeszcze nie skończyliśmy drugiej części, a ja cały czas myślę o trzeciej ^^

Polecam!

wtorek, 10 listopada 2015

Rozdział 27 - Zapach miłości sprzed lat...

Cindy 

Ostatnie trzy lata mojego życia mijały powolnie, płynnie, bez większych zakrętów i niespodziewanych ślepych uliczek. Każdy dzień powielał poprzedni, a kolejny następny, i jeszcze raz. Monotonia, która jednak nie przeszkadzała mi w korzystaniu z życia. I wystarczył jeden spektakularny powrót - powrót nazwiska Bieber, bez znaczenia przy czyim imieniu. Wszystko czasem z ulega zmianie, a ja przeciwko zmianom nie mam nic, ale oderwanie mnie od monotonii przebiegło zdecydowanie zbyt gwałtownie.
Na przykład dzisiaj, zamiast stać w firmowym fartuchu za ladą w kawiarni, nalewać do wypolerowanych filiżanek kawy (która jak na mój gust była za słaba) i nakładać kawałki świeżego ciasta na talerze z nowej zastawy, biegłam przez środek lotniska w centrum Londynu z małą torbą na ramieniu. Łzy lały się strumieniami, a maleńka istota pod sercem krzyczała "Mamusiu, nie płacz. Nie chcę, żebyś była smutna". A ja dla niej walczyłam ze smutkiem, ocierałam twarz rękawem i biegłam jeszcze szybciej, bo wiatr we włosach dawał mi poczucie wolności. Pomińmy samolot, na który byłam już spóźniona. 
Dotarłam na odprawę w ostatnim momencie, później przemknęłam wąskim korytarzem i niedługo po tym siedziałam w wygodnym fotelu w pobliżu okrągłego, lśniącego czystością okna. Prawdę powiedziawszy nie chciałam, by ktokolwiek siadał obok, bo nie miałam najmniejszej ochoty na pogaduszki czy to o życiu, czy o pogodzie. Ale na tym zakończył się koncert życzeń. Na fotelu obok usiadł chłopak niewiele starszy ode mnie, z uśmiechem, pewien siebie. Omiótł mnie krótkim, ale wnikliwym spojrzeniem i po odłożeniu podręcznego bagażu wyciągnął do mnie otwartą dłoń. Bałam się ją uścisnąć. Była duża i wydawała się silna. Bez trudu zgniotłaby moją.
-Alex - odezwał się niskim, chrapliwym głosem. Na ogół unikałam kontaktu z tak pewnymi facetami, ale ten zdawał się sympatyczny, pomimo uśmiechu z nutą arogancji.
-Cindy - odparłam kulturalnie.
-Jesteś tu sama? - Alex rozejrzał się we wszystkie strony, a gdy nie dostrzegł nigdzie osoby pasującej na mojego towarzysza podróży, znów spojrzał na mnie.
-Nie do końca. - Uśmiechnęłam się, dotykając dłonią brzucha.
Alex zadziwiająco szybko zrozumiał metaforę. 
-Więc mam do czynienia z kobietą w ciąży. Pozwól, że się upewnię. Nie masz humorków?
-Bez obaw - zachichotałam. Postawa Alexa przypadła mi do gustu. - To jeszcze nie ta pora. 
-Dzięki Bogu. - Udał, że ociera pot z czoła. - Kiedy moja dziewczyna była w ciąży, nawet oddychałem za głośno. Umęczyłem się chyba bardziej niż ona.
-Więc jesteś ojcem? - podłapałam z zaciekawieniem. Może jednak szczęśliwym trafem było, że spośród wszystkich wolnych foteli wybrał ten obok mnie.
-Tak, mam dwuletnią córkę. - Alex wyciągnął z kieszeni komórkę. Po odblokowaniu ekranu pozwolił mi obejrzeć zdjęcie, na którym trzyma kilka kilogramów żywego szczęścia w ramionach. Wyobraźnia spłatała mi figla i na miejscu Alexa postawiła Jasona. Albo Justina. Albo Ryana, ale o tym ostatnim myślałam najrzadziej. Łączyła mnie z nim jedynie obrączka. Przypomniałam sobie nagle, że w roztrzepaniu nie zdążyłam jej jeszcze zdjąć. Ukradkiem przeciągnęłam więc złote kółeczko przez palec i upchnęłam obrączkę w kieszeni. Alex nie musi o niej wiedzieć. Zaczęłaby się długa i nużąca historia pod tytułem "Przestroga dla nastolatek, by nie spieszyły się z zaobrączkowaniem, bo nic dobrego z tego nie wyniknie".
-Śliczna dziewczynka - skomentowałam zdjęcie. Uśmiech dwulatki ze zdjęcia był połączeniem dziecięcej radości i beztroski.
-Ma to po tacie. - Poklepał się dumnie po piersi. - Po mamie w zasadzie też.
-No wiesz? Powinieneś mamę wymienić jako pierwszą. Ja na jej miejscu bym tego oczekiwała.
Alex spojrzał na mnie z półuśmiechem na ustach. Jakaś myśl tliła się w jego głowie i nie byłam przekonana, czy chcę się z nią zmierzyć. Nie wyglądał tak, jakby chciał przyznać mi rację. Umówmy się, błysk w jego oczach mówił mi, że rzadko kiedy przyznaje się do błędu.
-Coś czuję, że zaczynają się ciążowe humorki. - Wydął zabawnie wargę. - Co za pech, że musiałem pójść na pierwszy ogień. Ale przynajmniej twój facet będzie miał lżej.
Mina mi zrzedła po wzmiance o mężczyźnie, który nie powinien odstępować mnie na krok, zwłaszcza teraz, gdy jestem przy nadziei. Z Ryanem się rozwiodę, Jason ostatnim razem, gdy go widziałam, machnął ręką i odszedł rozzłoszczony. A Justin... O nim nawet przez moment nie pomyślałam jak o mężczyźnie, przy którym czułabym się beztrosko.
-Widzę, że trafiłem w czuły punkt. Przepraszam, nie wiedziałem - wymamrotał skruszony. - Już nie będę zadręczać cię pytaniami.
Ale jednak pytania nie ustały. I tak rozmawialiśmy przez kolejne godziny, uciszani przez stewardessy i pasażerów, których nasze głosy wybudzały z drzemki. Wypytywał o szczegóły, a ja pod wpływem spokojnego głosu otworzyłam się przed nim jak książka przed pragnącym wiedzy. Opowiedziałam mu o wszystkim. O dzieciństwie, o niezgodnych rodzicach, później o piekle pod dachem Zayna i o związku z Justinem. Nie pominęłam ucieczki do Londynu i małżeństwa z Ryanem, lecz największy nacisk nałożyłam na romans z Jasonem i powrót Justina. Jeszcze z nikim nie rozmawiałam tak szczerze. Dopiero gdzieś po środku Atlantyku przyznał się, że jest psychologiem i co prawda głównie pracuje z dziećmi, ale moje serce, choć przeszło wiele, zachowało w sobie cząstkę z dziecka. I tak odbyłam swoją pierwszą i ostatnią rozmowę z psychologiem. Gdzieś nad wschodni wybrzeżem Stanów zasnęłam oparta o ramię Alexa. Nie wiem, ile trwała drzemka, ale miałam wrażenie, jakby już po pięciu minutach wybudził mnie głos stewardessy informujący o przygotowaniach do lądowania. Zmiana strefy czasowej zaczęła dawać się we znaki niemal natychmiast, bo kiedy oddałabym wszystko za miękką poduszkę i choćby materac rzucony niedbale na podłogę, nad lotniskiem dopiero co wschodziło słońce.
-Lądujemy, śpiochu. Wracamy do żywych - zachichotał, rozmasowując ramię. Przyznaję, doobrze mi się spało na jego mięśniach i niewiele obchodził mnie skurcz, który mógł przebiec przez jego ramię podczas niewygodnej pozycji.
-Dziękuję, że użyczyłeś mi swojego ramienia jako poduszki - mlasnęłam, rozprostowując ręce i kark. Ziewnęłam głośno, gdy samolotem wstrząsnęło nieznacznie. Myślę, że to był moment przełomowy, w którym mimo wszystko zdecydowałam się zapiąć pas bezpieczeństwa.
Koła podwozia wpłynęły na pas startowy i nawet nie poczułam mocniejszych drgań. Pilot wykazał się doświadczeniem i obeznaniem w pracy. Nie to co ja. Nawet głupiej tacy nie potrafiłam donieść do stolika bez rozlania kilku kropel kawy. Samolot zwalniał i zwalniał, aż w końcu zatrzymał się zupełnie. Drzwi otwarto i zapach świeżego powietrza dotarł do kabiny. Powietrza, które tak dobrze znałam. Zapach wspomnień, tych dobrych i złych. Zapach przywiązania i zapach opuszczenia. Zapach lat, o których nigdy nie zapomnę.
-Może cię gdzieś podwieźć, Cindy? Zostawiłem samochód kawałek za lotniskiem - zaproponował Alex, ale ja odmówiłam.
-Dziękuję, przejdę się, dobrze mi to zrobi. 
-Nie zgubisz się? Los Angeles to plątanina ślepych uliczek i zakrętów.
-Bez obaw. Znam to miasto lepiej niż własną kieszeń. - I z tego miejsca nie używałam nawet przenośni. Czasem dziwiłam się samej sobie, czego doszukiwałam się w kieszeniach.
Na tym etapie nasze drogi się rozeszły. Alex pożegnał mnie krótkim uściskiem, po czym wyszedł z samolotu i zniknął przy odprawie bagaży. Włócząc nogę za nogą również ja wyszłam z samolotu. Przedarłam się przez prawdziwe tłumy ludzi na lotnisku, dwa razy wpadając przy tym na przypadkowych podróżnych. Jeszcze tylko kilka filarów i w końcu mogłam opuścić budynek, w którym nieustannie niezidentyfikowane maszyny wydawały piskliwe dźwięki, w którym głośniki wzywające na odprawę nie milkły nawet na moment, w którym kończyły i zaczynały się wielkie miłości, w których pożegnania ciągnęły się godzinami i w którym powitań nie było końca. Smutek łączył się ze szczęściem, a szczęście przeplatało się z rozczarowaniem. Nigdy nie patrzyłam na lotnisko, na samo wnętrze budynku, z takiej perspektywy. Szklany ogród początku i zarazem końca.
Te same znajome ulice, nawet ten sam asfalt pokrywający je. Ten sam wiatr we włosach, to samo duszące powietrze, które lepiło do skóry ubrania. Nie zdawałam sobie sprawy, że jakaś niewielka cząstka mnie tęskniła za tym miejscem, dopóki nie stanęłam na wspominanych przed laty chodnikach, przed budynkami pachnącymi kalifornijskim, rozgrzanym szkłem. I te spaliny, które dzisiaj nie przeszkadzały. I zapach oceanu, i słońce, i świeża trawa. I wszystko wokół było takie, jakie zapamiętałam.
Ledwie czułam na ramieniu ciężar podręcznej torebki. Czysto spontaniczna decyzja. Chwyciłam kilka potrzebnych rzeczy, zarezerwowałam bilet lotniczy i bez namysłu wsiadłam w pierwszy samolot do Los Angeles. A teraz stoję tutaj, na trzeciej z kolei przecznicy za lotniskiem i wpatruję się w metalowe tabliczki z nazwami ulic. Niektórych nie kojarzę od razu, ale wystarczyło parę minut, by przywołać niezawodną orientację w terenie. I ruszyłam wzdłuż Manchester Ave, by następnie skręcić obok salonu samochodowego i po kolejnych minutach marszu wtopić się w zgrupowanie jednorodzinnych domów na zachodnim osiedlu.
Wszystkie wyglądały tak samo, nawet kolor miały podobny. Zapamiętałam tylko numer i pierwszy człon trójwyrazowej nazwy ulicy. Szłam wolno, by nie przegapić najmniejszego szczegółu, by nie zlekceważyć ruchu firany w oknie, która odsłoniłaby znajomą twarz. Dopiero pod koniec osiedlowej ulicy, na której nazwę nie zwróciłam większej uwagi, ujrzałam postać szczupłej, wysokiej szatynki. Znałam ją, to pewne, ale nie rozpoznałam natychmiast. Dopiero gdy u jej boku pojawiła się druga szatynka, donosząc dziewczynie torebkę, poznałam je obie. Pierwsza to Katy, była dziewczyna Justina, a druga to Jazzy, siostra bliźniaków. Tyle wspomnień i przeżytych razem chwil. Wszystko spłynęło po mnie niespodziewanie jak rzewna ulewa po nagim ciele.
Jazzy dostrzegła mnie, gdy przystanęłam kilkanaście metrów dalej, przy krawężniku. Upuściła torebkę, której Katy z kolei nie zdążyła złapać. Zastygła na podjeździe przed domem (swoją drogą, wybiegając za Katy z mieszkania, nie założyła butów i mogłam podziwiać jej różowe skarpetki). Szybko doszła do siebie, puściła się biegiem przez mało ruchliwą ulice i już po chwili trzymała mnie w ramionach. Jej ciepła również mi brakowało i również nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki nie przytuliła mnie jak rodzona siostra.
-Boże, ty naprawdę żyjesz - wyszeptała poruszona. - Co prawda rozmawiałyśmy przez telefon, ale przysięgłam sobie, że nie uwierzę, dopóki nie zobaczę. A ty stoisz tutaj, żywa, mój Boże. - Język jej się plątał, by w ostateczności strzępy porozrywanych zdań sprowokowały gorzkie łzy.
-Jazzy, nie płacz, proszę. Inaczej ja też zacznę płakać.
-Dobrze, żadnych łez. - Przetarła twarz dłońmi i teraz wyglądała jak uroczy miś panda. Makijaż oczu spłynął razem ze łzami po policzkach i pozostawił na nich ciemne plamy tuszu. - Chodźmy do domu.
W drodze do drzwi odwzajemniłam uśmiech Katy. Ona również wróciła do mieszkania, chociaż z jej zachowania wywnioskowałam, że właśnie wychodziła. Wytarłam buty w wycieraczkę, by zaraz zostawić trampki pod szafką w przedpokoju. Nic się nie zmieniło. Kolor ścian, układ mebli i ten zapach rodzinnej, przyjaznej atmosfery. Wracałam tu z uśmiechem. Szczerym, prawdziwym uśmiechem.
-Mamo, jeśli stoisz, to usiądź - krzyknęła Jazzy, zamykając za naszą trójką drzwi.
-Jazzy, wiesz, że nie lubię tych twoich podchodów. Powiedz wprost, co... - przerwała niespodziewanie pani Bieber, wyłaniając się zza kuchennych drzwi. Sam dźwięk jej głosu rozpalił we mnie potrzebę matczynego ciepła. - Matko Boska, Cindy, to naprawdę ty?
-Mówiłam, mamo, że ona żyje! - Jazzy uniosła głos. Widocznie mój nieoczekiwany powrót nie podekscytował wyłącznie mnie samej.
Pattie przyłożyła dłonie do ust i zaczerpnęła powietrza tak głośno, jakby chciała w ten sposób zagłuszyć wyrzuty sumienia, że nie wierzyła we mnie przez ostatnie lata. Nie miałam jej niczego za złe. W końcu sama dążyłam do tego, by wszyscy uwierzyli w samobójstwo i list pożegnalny, który zostawiłam na biurku. Jazzy i jej mama mogły być jedynymi, które uroniły łzę czy dwie. 
-Niech cię uściskam, dzieciaku - powiedziała ze łzami w oczach. Kolejna płacząca osoba, która skłania mnie do łez.
Zamknęła mnie w matczynym, pełnym ciepła uścisku. Tak przytulać potrafiła tylko ona. Głaskała mnie po plecach i pociągała nosem, a ja pierwszy raz zauważyłam znaczącą zależność pomiędzy nią a Jasonem. Oboje byli czuli, oboje dobrzy i oboje nie wyrządziliby drugiemu człowiekowi krzywdy. Znając charakter Justina, Jasona i ich matki, nie chciałabym poznać prawdziwego ojca bliźniaków. Cholerny z niego drań, skoro spłodził syna z charakterem Justina.
-Ale ty wyrosłaś. I jesteś jeszcze piękniejsza. Ledwo cię poznałam, Cindy. 
-Naprawdę tak bardzo się zmieniłam? - zaśmiałam się pod nosem, zahaczając za ucho pasmo włosów. 
-Może nawet nie tak bardzo, ale nie widziałam cię od niemal trzech lat. - Pogładziła mnie po policzku. Kolejny rodzicielski, pełen troski gest. - Czyli tyle samo, ile nie widziałam swojego syna i nie dostałam od niego znaku życia - dodała smutno. - Ale nie będę już o nim wspominać, przepraszam. Pewnie chcesz o nim zapomnieć.
-Chciałabym - przyznałam z nikłym uśmiechem. - Ale Justin to osoba, która nie daje o sobie zapomnieć. Ostatnim razem przypomniał się parę godzin temu z zapytaniem, czy może wziąć od sąsiadki klucze do mojego mieszkania i przenocować jedną czy dwie noce.
Pattie spojrzała na mnie jak na ducha, Jazzy i Katy podobnie. A ja tylko wzruszyłam ramiona. Może niefortunny gest, ale nie potrafiłam wysilić się na nic bardziej konkretnego. Kobieta bez słów dotknęła moich pleców i poprowadziła do salonu, gdzie całą czwórka usiadłyśmy przy stole. 
-Przepraszam, że cię o to wypytuję, ale wiesz coś o Justinie? - spytała z przejęciem. 
-Niech pani nie przepraszam. Ja w zasadzie o tym chciałam rozmawiać, a o Justinie wiem... właściwie wszystko. Ale nie wiem, od czego mam zacząć.
-Od początku, Cindy, proszę.
-Dobrze więc - odetchnęłam głęboko. - Cofnijmy się o trzy lata. Uciekłam od Zayna, nie mogłam tam wytrzymać. Kupiłam bilet na samolot do Londynu i tam mieszkałam przez cały ten czas. Dopiero dzisiaj opuściłam Anglię.
-Do Londynu? - zdziwiła się Jazzy. - Co cię przywiało aż tam? 
-Prawdę powiedziawszy nic konkretnego. Weszłam na lotnisko te trzy lata temu i Londyn był pierwszym miastem, jaki rzucił mi się w oczy. Miałam trochę oszczędności po Austinie. Gdyby więc rzuciło mi się w oczy jakiekolwiek inne miasto, pewnie wylądowałabym tam. Byleby jak najdalej stąd. Dość szybko znalazłam pracę w kawiarni, uczęszczałam na terapię, ale stwierdziłam, że na mnie nie działa. Dopiero gdy poznałam Ryana, zakochałam się, on pomógł mi zapomnieć.
-Przepraszam, że ci przerwę - wtrąciła Pattie. - Kim jest Ryan?
Z westchnieniem położyłam otwarte dłonie na blacie stołu. Błysk pierścionka zaręczynowego zmieszał się z jednym promieniem słonecznym wpadającym przez okno w salonie.
-O matko, zaręczyłaś się? - Jazzy już chciała pisnąć, gdy do pierścionka zaręczynowego dołączyłam złotą obrączkę i położyłam ją z głuchym brzdękiem na stole. - Jesteś mężatką!? - krzyknęły obie z Katy.
-Co prawda bliżej mi do rozwódki, ale tak, wzięłam ślub kilka tygodni temu. W międzyczasie zdążyłam się jednak rozejść z Ryanem. Spytacie dlaczego? Właśnie tu zaczyna się cała historia. - Zrobiłam dramatyczną przerwę, jak zwykł ją robić narrator w horrorach. - Parę tygodni przed ślubem, gdy byłam akurat na popołudniowej zmianie w pracy, do jednego ze stolików dosiadł się on. Te same włosy, oczy, nawet uśmiech. Zmężniał, wydoroślał. Bałam się zaufać mu drugi raz, unikałam go, ale nie dawał za wygraną. I w końcu się stało. Mieliśmy romans, zakochałam się w nim na nowo. Całe to uczucie powróciło. I nagle to wszystko, co udało nam się odbudować, runęło jak domek z kart.
-Dlaczego? - Mama bliźniaków mocniej zacisnęła dłonie splecione w koszyczek na blacie.
-Ponieważ okazało się, że to nie Justin był tym, którego pokochałam najmocniej na świecie, a Jason, pani drugi syn, brat bliźniak Justina.
Jeśli przed momentem każda z trzech kobiet była blada jak ściana w szpitalu, teraz nie jestem w stanie porównać ich do niczego, ale decydowanie jeszcze mocniej pobladły. Pattie złapała się nawet za serce i przez chwilę miałam usprawiedliwione obawy, czy nie będę zmuszona zadzwonić na pogotowie. 
-Czyli poznałaś go - wyszeptała z przejęciem. - Jaki on jest?
-Z wyglądu nie różnią się praktycznie niczym. Nawet tatuaże zrobili sobie takie same.
-Czyli Justin też poznał Jasona?
-Tak, oczywiście. W głównej mierze właśnie dlatego poleciał do Londynu. A ja bez pamięci zakochałam się w Jasonie. I wtedy niespodziewanie wrócił Justin.
-Wrócił? - wtrąciła Katy. - Wrócił skąd?
-Justin przez dwa lata siedział w więzieniu. Wyszedł parę tygodni temu. Skazali go za pobicie, ale Justin, którego poznałam teraz, po niemal trzech latach, bardzo się zmienił. Nie jest agresywny, za to potworny z niego gówniarz. Dla przykładu, wiecie, czym się teraz zajmuje? - We trójkę rytmicznie pokręciły głowami. - Sypia z mężatkami, by móc je później szantażować i wyłudzać pieniądze. Tak więc Justin ma się aż nazbyt dobrze. I byłabym zapomniała - zwróciłam się wyłącznie do Pattie. - Jest pani babcią, gratuluję. Wnuczka ma na imię Molly i ma dwa latka.
Może powinnam oszczędzić jej tych nieustannych niespodzianek, ale akurat to była sprawa najważniejsza. Miałaby do mnie pretensje, gdybym zataiła coś takiego.
-Jason ma córeczkę? - spytała rozczulona i pozwoliła łzie spłynąć po policzku.
-To Justin został ojcem. Na jego nieszczęście, mamą Molly jest była dziewczyna Jasona. To skomplikowane. A jeszcze bardziej skomplikowane jest to, że za parę miesięcy prawdopodobnie po raz drugi zostanie pani babcią. - Naturalnym odruchem było pogładzenie podbrzusza, ale ja jedynie spuściłam wzrok.
Dłoń Pattie przykryła moją. Rozumiała szybciej niż ktokolwiek.
-Jason zostanie tatą? Tak się cieszę, słońce. - Już wstawała, by mnie przytulić, ale powstrzymałam ją pociągnięciem nosem.
-Mówiłam, że to skomplikowane. Ojcem tego dziecka może być zarówno Jason, Ryan jak i Justin.
Zamknęłam oczy. Już widziałam te niezrozumiałe spojrzenia pełne zawodu. Już słyszałam te pytania rozbrzmiewające w powietrzu, a na każde mogłabym odpowiadać, wzruszając tylko ramionami.
-Nie chcę o tym rozmawiać, nie chcę tego tłumaczyć, przepraszam. Potrzebowałam chociaż tej krótkiej rozmowy. Obiecuję, że odezwę się jeszcze do pani, do was - omiotłam spojrzeniem Pattie i dziewczyny - ale teraz chciałabym odpocząć. 
Niewiele myśląc, wstałam od stołu i przeprosiłam wzrokiem rozmówczynie. Podejmując z podłogi torebkę, ruszyłam do drzwi. Pattie dogoniła mnie jeszcze przy drzwiach i mocno uściskała. Powiedziała, że rozumie, że nie osądza i czeka z niecierpliwością, aż zobaczy mnie w kolejnych dniach w progu swojego domu, bo jestem dla niej jak rodzona córka.
Słońce grzało mocno, jak to w Kalifornii. Odzwyczaiłam się od wysokich temperatur i tego powietrza. Ale mentalność ludzi była tu przyjazna i życzliwa (nie licząc kilku wyjątków). Podczas wędrówki przechodziłam obok cmentarza, na którym pochowano Austina, ale nie czułam się jeszcze na siłach, by przejść przez metalową bramę, zapalić świeczkę na jego grobie i porozmawiać z nim od serca. Zrobię to na pewno, ale jeszcze nie dziś. Wierzę, że podczas mojej nieobecności Jazzy doglądała grobu. W końcu kochała go tak jak ja.
Adres swojego domu sprzed lat pamiętałam wyraźnie. Po godzinnym spacerze skręciłam na osiedle. Przemknęłam obok licznych, osiedlowych sklepów i koło miejskiego parku z trawą przystrzyżoną na równi z linijką. Na właściwej ulicy wyrównali chodnik i podwyższyli krawężniki. Prócz tego nie dostrzegłam żadnych istotnych zmian. Dopiero gdy stanęłam na podjeździe przed moim domem, może długo nieodwiedzanym, ale wciąż moim, rzuciły mi się w oczy istotne zmiany. Zieleń w ogrodzie pożółkła, a i drzwi zdawały się niepokojąco szare. Justin nie wspominał, by sprzedał lub wynajął dom, więc pełna nadziei przekręciłam w zamku właściwy klucz, schowany w kartonie pod łóżkiem, tak na czarną godzinę. Pasował, puścił blokadę. Weszłam do środka z obawą. W salonie panował półmrok, bo rolety w oknach były ściągnięte. Ale prócz kurzu osiadającego na półkach wszystko było na swoim miejscu. Doskonały wręcz porządek. Przejechałam dłonią po wierzchu szafki i razem z pyłem kurzu poderwałam wspomnienia, jakby zapisane były w tych maleńkich drobinach.
Oczy miałam pełne łez, gdy wspinałam się po dość stromych schodach na piętro. Wszystko było takie, jak zapamiętałam. Justin, wyjeżdżając niedługo po mnie, nie zdążył zmienić niczego. Zajrzałam niepewnie do swojego dawnego pokoju. Szkolne podręczniki stały w równym rządku na półce, a łóżko zasłane było różową narzutą - tą, w której opatulona siadałam wieczorami przed kominkiem. Następnym pokojem była sypialnia Austina. Zajrzałam do niej jedynie na moment. Jak mówiłam, jeszcze nie czułam się gotowa. Aż w końcu przyszło mi się zmierzyć z ostatnim pokojem w głębi korytarza na piętrze - pokojem Justina, naszą wspólną sypialnią. Pchnęłam delikatnie drzwi, które nie były nawet zamknięte. Rolety ściągnięte, na podłodze walało się kilka koszulek, a łóżko nie było nawet pościelone, jakby nie planował wychodzić. Przez łzy widziałam tylko zarys ramy łóżka. Upuściłam torebkę na podłogę w progu. Usiadłam na łóżku, cała roztrzęsiona. Drżały mi dłonie, ale drżały również powieki, spod których uciekało coraz więcej łez. W ostateczności zwinęłam się w kłębek na środku łóżka i rozpłakałam się głośno i rzewnie. Nie znałam powodu. Po prostu płakałam godzinami. Chciałam, by od tych łez uwolnił mnie jedyny, którego kochałam - Jason.
Ale pościel nadal pachniała miłością sprzed lat.






~*~



A więc cóż, postanowiłam stworzyć drugą część, po każdy z Waszych komentarzy był ZA. Więc powoli żegnamy drugą część, ale obawiam się, że trzecią będę mogła zacząć dopiero po nowym roku. To znaczy, mogłabym zacząć od razu i nawet tak bym wolała, żeby przeszło płynnie z drugiej w trzecią, ale jakiś czas temu nastawiłam się, że po zakończeniu getting closer będę miała trochę luzu i tylko dwa blogi hah. Jeszcze przemyślę, jak to zorganizować.
Tymczasem ten rozdział nie należy do ciekawych, ale to już sama końcówka no i taki rozdział był niezbędny :D

TRZY DNI DO PURPOSE